Kiedyś myślała, że ma beznadziejne usta, bo słyszała wokół, że są wąskie i nie powinna ich malować na ciemny kolor. Dziś się tym nie przejmuje. Jeśli ma ochotę, maluje je na bordowo. Rozmowa Z Martą Dymek, weganką, blogerką i pisarką kulinarną, rozmawiają Pauina Puchalska i Monika Kucel.
Jak wygląda twój poranek?
Chciałabym odpowiedzieć, że należę do dziewczyn, które wstają rano, idą biegać, a potem piją zielony koktajl, ale tak nie jest. Co prawda wstaję wcześnie, ale omijam sport i dobudzam się, pijąc ciepłą wodę z cytryną. Zimą zastępuję ją naparem z hibiskusa. Następnie przechodzę do pielęgnacji, która sprawia mi ogromną przyjemność i stanowi ważną część dnia. Poświęcam jej sporo uwagi – zwłaszcza dbaniu o twarz.
Opowiadaj!
Nie będę w tym wyznaniu oryginalna – uległam koreańskiemu trendowi. I powiem wam, że moja cera wdzięcznie odpłaca.
Jak to się zaczęło?
Dwa lata temu pojechałam do Korei na zaproszenie koreańskiej ambasady – to okazało się przełomowe dla mojej pielęgnacji. Nie interesowałam się przesadnie kosmetykami, wyprawę traktowałam jako wyjazd stricte kulinarny. Jednak napotykane tam dziewczyny – przewodniczki, kucharki, pracownice dyplomatyczne – zadawały mi wciąż jedno pytanie: „Jakie kosmetyki już kupiłaś?”. Ewentualnie, jakie zamierzam kupić. Tam rozmowy o kosmetykach są na porządku dziennym. Z początku mnie to dziwiło, ale ich piękna cera i entuzjazm były na tyle intrygujące, że dałam się wciągnąć w wir zakupów. Do Warszawy wróciłam z górą buteleczek i powoli zaczęłam wdrażać w życie ten pozornie skomplikowany proces koreańskiej pielęgnacji.
Czy one doradzały ci, co kupić?
Oczywiście! Ciągnęły mnie po sklepach, pokazywały, która maseczka na co, opowiedziały o esencji i serum. To było przyjemne, ale ilość kosmetycznych bodźców może przytłoczyć.
Dziś po dwóch latach jestem oswojona z tą metodą kilku kroków. Standardowo wykonuję demakijaż olejkiem Resibo, oczyszczanie twarzy płynem Sylveco Vianek – nawilżającą emulsją do mycia twarzy – przemywam cerę tonikiem Whamisa Organic Flowers, a wieczorem tonikiem z kwasami AHA i BHA z Biochemii Urody, do tego nawilżająca esencja albo żel hialuronowy z Biochemii Urody, od czasu do czasu maska w płachcie z masłem shea, krem Whamisa Organic Flowers Nourishing, obowiązkowo serum olejkowe Resibo i filtr.
Wow!
Rzeczywiście, sporo tego. Zaczynałam od mniejszej ilości, ale apetyt rósł w miarę jedzenia. Myślę jednak, że skoro tak dużo pracuję, a pielęgnacja jest czymś, co sprawia mi frajdę, to dlaczego miałabym się powstrzymywać? Wszystkie kroki budują mi dzień – rankiem dodają buty i energii do działania, a wieczorem pomagają się wyciszyć.
Co zrobiłaś, gdy kosmetyki przywiezione z Korei się skończyły?
O ile ważna stała się dla mnie sama idea kilkuetapowej pielęgnacji, o tyle nie ma dla mnie znaczenia, czy kosmetyki, których używam, są z Korei. Mam kilka ulubionych marek, wśród nich również polskie, które dopasowałam do potrzeb mojej skóry.
Czynnikiem determinującym wybór jest to, czy marka testuje kosmetyki na zwierzętach. Wiele osób wyobraża sobie, że uwzględnianie tego aspektu kosztuje nerwy, pokłady cierpliwości i wymaga intensywnych poszukiwań. Nic bardziej mylnego!
To jakie są twoje ulubione polskie marki wegańskie?
Na piedestale stawiam Resibo i Ministerstwo Dobrego Mydła. Olejek do demakijażu tej pierwszej firmy mam zawsze w zapasie. To był pierwszy kosmetyk tego typu, którego użyłam do mycia twarzy. Gdy się skończył, z ciekawości rzuciłam się na inne, myśląc, że wszystkie działają podobnie. I... wróciłam do Resibo. Przekonałam już do niego gromadę koleżanek. Kolejny ich produkt, dla którego straciłam głowę, to serum olejkowe. Wspaniale natłuszcza, ale nie zapycha porów. Ministerstwo uwielbiam za hydrolaty. Lawendowy trzymam na szafce nocnej i kończę nim dzień, różanym go z kolei rozpoczynam, opryskując obficie twarz – wtedy też siadam do stołu i zaczynam pracować.
Jak dbasz o włosy?
Są dla mnie mniej istotne niż twarz. Zwracam uwagę na naturalny skład kosmetyków i nietestowanie ich na zwierzętach – poza tymi dwoma warunkami nie mam większych wymagań.
Czego zatem używasz?
Odżywki z Alterry! Niedroga, naturalna, wegańska. Dobrze działa, jest dostępna w każdym Rossmannie. Co jakiś czas, gdy mi się zachce i znajdę na to chwilę, nakładam na końcówki odrobinę jakiegoś olejku. Tylko trudno mi go potem zmyć, denerwuje mnie to.
Jakich wegańskich kosmetyków jeszcze używasz? Podałabyś więcej marek, żeby ułatwić życie dziewczynom, które nie mają czasu lub chęci na śledztwo? To czasochłonne.
Rozumiem to podejście, bo wokół wegańskich kosmetyków jest sporo kontrowersji. Na przykład, co myśleć o małej marce, która nie testuje na zwierzętach, ale jest częścią koncernu, który takie praktyki stosuje z innymi swoimi markami? Używać czy nie?
Na początku można zwariować, analizując każdy produkt w ten sposób. Zakupy stają się stresujące, a pielęgnacja przestaje być przyjemna. Dlatego dobrze jest to robić powoli i w swoim tempie.
Gdy ktoś stawia pierwsze kroki w tej dziedzinie, niech koniecznie zajrzy na wspaniałego bloga Kocie Uszy, który ma mnóstwo porad na temat wegańskich kosmetyków oraz listy produktów cruelty free – tych tańszych oraz tych nieco droższych. Można też zawierzyć jednej sprawdzonej marce, jak np. Resibo, która jest wegańska, bio i jest polska. A do tego jeszcze świetnie działa. To samo mogę powiedzieć o Ministerstwie Dobrego Mydła. Albo o Zielonym Laboratorium, które uwielbiam za płyny do mycia ciała. Albo o mojej ukochanej firmie Lush, która produkuje najcudowniejsze kule do kąpieli (barwią wodę na kolory tęczy albo na brokatowo!), a dodatkowo wszystkie ich kosmetyki są wegańskie i w biodegradowalnych opakowaniach z recyklingu. Lub wreszcie o moim kolejnym wegańskim faworycie – koreańskiej marce Whamisa. To najlepsze kosmetyki, jakich kiedykolwiek używałam.
Na pewno masz coś jeszcze do dodania.
Moim odkryciem jest też sklep internetowy z kosmetycznymi półproduktami Biochemia Urody. Trafiłam na niego, gdy skończył mi się tonik z kwasami o niskim pH z Korei i próbowałam znaleźć jego odpowiednik w Polsce. Odkryłam tonik z kwasami AHA/BHA 10 proc. za 20 zł w Biochemii Urody. Kupuje się go w zestawie półproduktów, łączy ze sobą w odpowiedniej kolejności, potrząsa i gotowe.
Jeśli skóra nie jest przyzwyczajona do kwasów, zalecam stosować go co kilka dni. Wtedy cera się nie przesuszy, tylko odwdzięczy blaskiem, zwężonymi porami, spłyconymi zmarszczkami. Oprócz toniku Biochemia ma w swojej ofercie rewelacyjne kremy pod oczy, hydrolaty, zestaw do zrobienia serum z witaminą C, żel hialuronowy, który nakładam na noc pod olejek. Ten ostatni ratuje mnie po tygodniach spędzonych na planie filmowym, gdy moja skóra dostaje w kość od lamp i telewizyjnego makijażu.
A jaki jest ten telewizyjny make-up?
Nawet „skromna” dawka tego makijażu jest kilka razy mocniejsza, niż mam zwyczaj nosić na co dzień. Traktuję go jako część mojej pracy na planie. Pilnuję jednak, żeby makijażystki nie zmieniły mnie w kogoś, kim nie jestem. Proszę je, żeby nie szalały z kolorami na powiekach i nie robiły mi kreski. Wyrównanie skóry jest niezbędne i trudno się denerwować na grubą warstwę podkładu, bo tylko taka gwarantuje, że na ekranie będziemy dobrze wyglądać, a makijaż będzie stabilny. Przecież nie siedzę na kanapie, tylko stoję w garach – para, patelnie, kolejne duble podnoszenia pokrywki. To wszystko w blasku supermocnych lamp. Żeby moja twarz się nie świeciła i makijaż nie spływał, co pół godziny wjeżdża na nią kolejna dawka pudru. Po takich tygodniach moja skóra jest zmasakrowana – przesuszona i z wypryskami.
Chodzisz z nią do kosmetyczki?
Nie, ratuję się sama. Fryzjerkę marzeń już mam, zaufanej kosmetyczki nie znalazłam.
Co zatem robisz?
Nakładam maseczki! Codziennie po planie filmowym jedną w płachcie, a na noc „sleeping pack”. W międzyczasie zlewam się esencją nawilżającą Whamisa Organic Flowers Olive Oil Mist i piję herbatki ziołowe. Dzięki tym czynnościom makijażystki nie płaczą, że nic się mojej wysuszonej twarzy nie trzyma.
Po zakończeniu zdjęć poświęcam jeden dzień na relaks – kąpiele z awokadową kulą Lush, olejki aromatyczne od Klaudyny Hebdy, maseczkę Whamisa Organic Flowers Aloe Vera lub Sea Kelp Facial Sheet Mask, którą ze względu na cenę trzymam na specjalne okazje.
Wspomniałaś o ulubionej fryzjerce.
Nazywa się Emilka Skubisz i jest moją miłością. Jestem po wielu fryzjerskich traumach. Wcześnie zaczęłam farbować włosy i wszelkie próby powrotu do naturalnego koloru kończyły się tragicznie mimo zapewnień fryzjera, że będzie dobrze. Zamiast blondu miałam na głowie od rudego po żółty. Do tego cieniowanie, żeby nadać mojej fryzurze lekkości, bo przecież długie, proste włosy są według większości fryzjerów nudne. Wychodziłam zawsze z wycieniowaną rudawo-żółtą fryzurą i zastanawiałam się, jak to możliwe, że znów im nie wyszło!
Przez długi czas miałam awersję i najchętniej w ogóle nie chodziłabym do fryzjera. Na szczęście znalazłam Emilkę, która zanim przeszła do cięcia, rozmawiała ze mną o moich złych doświadczeniach i potrzebach. Przełożyła moje słowa na prostą, ale dobrze obciętą fryzurę. Wizyty u niej to czysta przyjemność. Nie muszę jej nic mówić, a ona i tak wie, co ma zrobić. Pracuje w pojedynkę, więc jest intymnie, możemy gadać o kosmetykach, chłopakach i okresie.
Jak się o niej dowiedziałaś?
Przez którąś z koleżanek. Zresztą większość dobrych odkryć pielęgnacyjnych zawdzięczam bliskim mi dziewczynom.
Czy twoje przewodniczki po Korei zabrały cię do łaźni miejskiej i pokazały, jak ściera się martwy naskórek wiskozową myjką? Basia Starecka nam o tym opowiadała i pisała o tym w „WO”!
Takim doświadczeniem nie mogę się pochwalić. Ale kulturowy szok przeżyłam już w hostelowej łazience. Była wspólna, cztery prysznice bez zasłonek i długi blat, przy którym siedziały nagie dziewczyny robiące przy sobie rzeczy, których nigdy wcześniej w Polsce nikt przy mnie nie robił – oklepywanie, szczotkowanie ciała, i to kolektywnie!
To przy okazji opowiedz więcej, jak dbasz o swoje ciało.
Chciałabym być laską, która po prysznicu używa balsamu, zwalcza cellulit, ale nie mam siły na więcej niż mycie i domowy peeling z kawy i oleju kokosowego. Udało mi wdrożyć jeszcze masaż ciała na sucho szczotką. Muszę coś polubić, żeby robić to regularnie. A że mam mocne łydki, które nigdy nie mieściły się w kozaki, to takie energiczne szczotkowanie daje mi poczucie, że nieco je wysmuklam.
Przy okazji wspomnę, że marzyłam o porządnej wegańskiej szczotce do masażu od pana Ryszarda z Poznańskiej. Dostałam ją wreszcie pod choinkę i jestem zachwycona! Dużo jeżdżę z nagraniami i warsztatami, a dzięki temu, że szczotka ma wyjmowany trzonek, zabieram ją ze sobą i nie muszę rezygnować ze szczotkowania.
A co lubisz w sobie najbardziej?
Wiedziałam, że będziecie zadawać trudne pytania! Lubię swoje dłonie i pewnie dlatego tak chętnie o nie dbam. Osoby gotujące wiedzą, jak bardzo niszczą się one od krojenia, oparzeń, obierania warzyw. Moje były w opłakanym stale. Uratowała je Kasia Fonfara z Salonu Wisła i manikiur hybrydowy, który wystarcza nie tylko na dwa dni (jak u mnie zwykły lakier). Zadbane paznokcie przywróciły mi zadowolenie z moich dłoni.
A oczy? Usta?
Usta też lubię. Kiedyś myślałam, że są beznadziejne, bo są wąskie. Wielokrotnie słyszałam takie bzdury, że nie powinnam malować ich na ciemny kolor, bo niepotrzebnie zwracam tym na nie uwagę. Czasem korciło mnie, żeby je pomalować, ale potem przypominały mi się te słowa i myślałam sobie: „No nie, nie mogę uwydatniać moich beznadziejnych wąskich ust”. Na szczęście to było dawno, a w międzyczasie udało mi się je polubić. Bo co to znaczy „za wąskie”, a co to znaczy „za szerokie”? Olewam standardy. Jeśli mam ochotę pomalować usta na bordowo, to robię to i się nie przejmuję.
Lubię też swoje brwi. Bo są ciemne, mimo że jestem blondynką, mają ładny kształt i są odziedziczone po mojej mamie. Fajnie, że coś, co w sobie lubię, przypomina mi o niej codziennie, gdy patrzę w lustro.
Kiedy czujesz się najbardziej atrakcyjna?
Gdy wychodzę z kąpieli, mam na sobie zapach ulubionych kosmetyków, nawiązałam kontakt ze swoim ciałem poprzez peeling czy mycie ulubionym mydłem – dodaje mi to dobrej energii. Druga sytuacja to wyjściowa Marta, czyli włosy spięte do góry plus ciemna pomadka. Tylko tyle i aż tyle – mogę być do tego w dresie i kapciach, a od razu czuję się bardziej atrakcyjna.
A gdy zdarza ci się gorszy dzień? Masz sposób na poprawę samopoczucia?
Gorszy dzień w sensie skórnym czy gorszy dzień w sensie psychiczno-„leniowym”?
Paulina: A nie składa ci się to w jedno? Bo mnie przed okresem wszystko sypie się naraz – zero zapału, krosty wyskakują, włosy się nie układają, humoru nie mam.
Złe nastroje zdarzają mi się rzadko. Jestem energiczna i pozytywnie nastrojona do świata, okres niekoniecznie ten stan zaburza. Rzadko zdarza mi się cały dzień wyjęty z powodu dołka psychofizycznego. Ale w sensie urodowym bywają takie dni, że widzę w lustrze, że zaraz wysypie mnie w trzech miejscach.
I co wtedy robisz?
Stosuję kwasy w małej ilości – magiczny tonik z Biochemii Urody lub olejek herbaciany, który, jak wiadomo, ma właściwości dezynfekujące i ściągające.
Zwracasz uwagę na inne dziewczyny na ulicy?
Pewnie. Zwracam uwagę na cerę dziewczyn i, rzecz jasna, zazdroszczę tym z promienną, o równym kolorycie. Myślę sobie: „Ale fajnie wygląda, tak promiennie i świetliście”. Może zabrzmi to sztampowo, ale lubię też przyglądać się dziewczynom w wersji sauté, po których widać, że swobodnie się ze sobą czują. Czym innym jest przyłapać kobietę, która zawstydzona przemyka do sklepu bez makijażu, a czym innym, gdy tak się nosi – z uśmiechem na twarzy i uniesioną głową.
A jaki ty nosisz makijaż?
Kiedyś zawsze musiałam nałożyć podkład. Do tego koniecznie róż i szminkę, i dopracować brwi. Im więcej elementów make-upu dochodziło, tym trudniej było mi bez niego wyjść. W czasie studiów trwałam w błędnym kole – fluid pozycjonowałam nad pielęgnacją, wobec czego skóra bez makijażu była przesuszona, z wypryskami, rozszerzonymi porami i nierównomiernym kolorytem. Teraz jestem na takim etapie, że krem BB starcza za całość. Nie cierpię mascary – zawsze odbija mi się pod oczami, nie udaje mi się jej dobrze zmyć, w efekcie czego wyglądam jak miś panda.
Kiedy chcę zdobyć świat, nakładam wspomnianą ciemną szminkę, najbardziej lubię Lush Liquid Lipstick, bo wytrzymuje cały dzień pełen jedzenia. Wystarczy.
Na koniec poprosimy o piosenkę na dobry początek dnia!
Kawałkiem, który zawsze daje mi kopa, jest „Run the World (Girls)” Beyoncé. Inaczej się idzie do metra z tą piosenką w uszach. Tak z przytupem, jakby się występowało w tym teledysku!
https://www.youtube.com/watch?v=VBmMU_iwe6U