Janusz Głowacki we wspomnieniu Elżbiety Baniewicz

Nigdy nie wypowiadał się banalnie. Czuły na słowo jego sens i brzmienie bardzo uważnie je stosował, był chętnie czytany. Jak wielu polskich inteligentów na jego pisarstwie się wychowałam. Znajomość opiniotwórczych tygodników - Polityki, Życia Literackiego, Tygodnika Powszechnego, Kultury – było poniekąd obowiązkowe. Felietony Głowackiego z Kultury przewrotne i zawsze zabawne szły w miasto i dyktowały poczucie rozsądku, broniły przed ogłupieniem jedynie słuszną ideologią. Oczywiście tych, którzy rozumieli jego wyrafinowaną ironię i cokolwiek absurdalne poczucie humoru. Pisał dla ludzi inteligentnych, wręcz arystokratów ducha, odróżniających konwencje nie tylko literackie, ale też konwencje i sposoby używania języka. Wierzył, że obnażając sztuczność, patos, szydząc z godnościowego wzdęcia -  z lubością cytował frazesy zachwyconych sobą idiotów -  można powiedzieć kilka słów prawdy, dotknąć czegoś autentycznego. Zgodnie z dewizą im sztuczniej tym naturalniej. 

Opowiadania Janusza Głowackiego rejestrowały jak na czułej kliszy język nasz powszedni,  i ten jego nurt zafarbowany ideologią, i ten rozkojarzony, którym posługiwali  się zwykli ludzie, bo w domu mówili jedno, w pracy drugie a myśleli jeszcze co innego. Z żywego języka ludzi różnych środowisk pisarz kreował prozę osobną i niepowtarzalną, ale jak mało kto prawdziwą. Jeśli ktoś chciałby odtworzyć mentalność naszych docentów z awansu, ideologów z partyjnym frazesem w ustach, artystów różnej maści i talentów, prostych ludzi naiwnie wierzących w postęp i społeczną sprawiedliwość, wystarczy że sięgnie po opowiadania My sweet Raskolnikow, Coraz trudniej kochać,  Nowy taniec la-ba-da, Materiał, Kuszenie Czesława Pałka,  po krótką powieść  Skrzek czy Moc truchleje.  Niewielu jest w Polsce pisarzy, którzy potrafią obserwować bliźnich metodą behaviorystyczną, w sposób tak bezwzględny a jednocześnie czuły, obiektywny i liryczny zarazem.

Życie napisało Głowackiemu dość dziwny scenariusz. Uważany przez wielu za pisarza kawiarnianego, środowiskowego, realistyczno-obyczajowego, nadto bon vivanta i pierwszego playboya PRL-u  w grudniu 1981 roku znalazł się w Londynie na premierze swej sztuki Kopciuch wystawionej w Royal Court Theatre. Gdy General Jaruzelski odciął nas od świata, wyłączył telefony, unieruchomił samoloty, pisarz postanowił stan wojenny przeczekać za granicą. Wiosną 1982 roku wyjechał do USA. Z kilkoma entuzjastycznymi recenzjami z Londynu podjął próbę wystawienia  Kopciucha. Po dwóch latach Joseph Papp, papież teatralnego Nowego Yorku w swoim Public Theater pokazał tę sztukę  w gwiazdorskiej i czternastoosobowej obsadzie.

 Nieznany emigrant z egzotycznego kraju w jeden wieczór (Dżanus you are  great!!!) stał się człowiekiem sukcesu. Trzy lata później po premierze Polowania na karaluchy  (w reżyserii Arthura Penna z gwiazdą Diane Wiest) uznanym amerykańskim pisarzem a jego sztuka znalazła się na liście dziesięciu  najlepszych w 1987 roku magazynu Times.  Gombrowiczowi zaistnienie na światowych, wówczas  paryskich, salonach zajęło ponad dwadzieścia lat i wymagało udziału wielu osób związanych z Instytutem Kultury w Maison Laffite. Głowacki stał się członkiem nowojorskiego establishmentu w lat zaledwie kilka w dodatku samodzielnie. Nie tylko dlatego, że świat przyspieszył. Przede wszystkim dlatego, że umiejętność obserwacji człowieka w konkretnych warunkach i okolicznościach miał wyjątkowo dobrze opanowaną.

 Na Amerykę patrzył jak człowiek wolny, bez znieczulenia za to krzywym okiem. Dzięki temu zobaczył w całej okazałości fałsz mitu ziemi obiecanej i kariery od pucybuta do milionera. Wraz ze swymi bohaterami – aktorką Anką i pisarzem Jankiem – włamał się do tego mitu, by go obśmiać. Głowacki pokazał też Amerykę  jako wzór światowej demokracji w krzywym lustrze absurdu. Mieszkający w parku bezdomni  (Antygona w Nowym Jorku) to kłopotliwe odpadki demokracji a nie pełnoprawni obywatele równi wobec praw i obowiązków, jak głosi ów dumny ideał. Zderzenie rzeczywistości z ideałami podobnie koślawo wypadło w Czwartej siostrze. Za czasów Czechowa  siostry Prozorow marzyły o wyjeździe z prowincji do Moskwy w poszukiwaniu szczęścia i lepszego życia. Bohaterki Głowackiego marzą dziś o wyjeździe z Moskwy  do Ameryki, ale przekonują się, że tam bandyci są tak samo brutalni i podli jak politycy a światem rządzą media. Skorumpowane, poddane manipulacji i mafijnym interesom, by ludziom robić kaszę w głowie.

Janusz Głowacki był wyjątkowo uważnym obserwatorem świata i ludzi, tym samym pisarzem poważnym, o wiele bardziej niż się to u nas wydaje, bo w cenie są patos, wzniosłość, szumne słowa o posłannictwie i patriotyzmie pisarza a nie żart  i  ironia. Pisał skundlone komedie i tragedie podszyte absurdem przerażony światem,  który zmierza ku bezsensowi i zagładzie. Odwoływał się do uniwersalnych wartości humanizmu – Hamleta, greckich tragedii, bajek, mitów - w sposób dyskretny i nienapuszony. Mówił, że lubi pisać po drugiej stronie napisanego tekstu, bo świat jest jedną wielką biblioteką. Może dlatego jego dramaty o skondensowanej teatralności, dowcipnych dialogach i uniwersalnym przesłaniu podbiły sceny świata w Paryżu, Buenos Aires, Bonn i Moskwie, Petersburgu, Londynie, Los Angeles i Tajpej, w Kijowie, Waszyngtonie,  Pradze i Seulu.

Jeden z najinteligentniejszych polskich pisarzy odniósł światowy spektakularny sukces, ale w kraju nie zawsze był doceniany. Raczej drażnił niż zachwycał. Sztuki wręcz lekceważono. Ponieważ zawsze z przyjemnością czytałam Głowackiego, „na bieżąco” analizowałam jego sztuki, postanowiłam napisać o nich książkę. Powstawała długo, żadna instytucja nie chciała wesprzeć mnie stypendium. Janusz powtarzał, że jeśli nie zdążę przed jego śmiercią, będzie mnie straszył po nocach. Zdążyłam, w listopadzie ubiegłego roku w Teatrze Powszechnym w Warszawie  - tam odbyły się premiery jego Meczu, Kopciucha i Czwartej siostry ­– mieliśmy promocję książki Dżanus - dramatyczne przypadki Janusza Głowackiego.  Nie będzie mnie straszył po nocach, ale też nie zadzwoni, ani ja do niego nie zadzwonię, nie spotkam przed Czytelnikiem. A zawsze były to  spotkania ciekawe i inspirujące. Znaliśmy się dzięki Twórczości, gdzie zachodził do Henryka Berezy. Wobec niego czuły i serdeczny, dla nas miał żart i uśmiech, ujmującą prostolinijność.  Playboy i macho to maski, za którymi się chował wrażliwy człowiek przed brutalnością ludzi i świata.