12 czerwca 2015, Strona facebooka wydawnictwa Marginesy
W naszym facebookowym konkursie wzięło udział bardzo wielu czytelników. Dokonanie wyboru opowiadań było naprawdę trudne. Poniżej prezentujemy trzy nagrodzone historie i raz jeszcze gratulujemy zwycięzcom.
Opowiadania nagrodzone w facebookowym konkursie „Jeden dzień z życia moich pradziadków”
1.
„Szanowna Pani,
W odpowiedzi na Pani e-mail z dnia 28.4.2010 r. uprzejmie informuję, iż po starannej kwerendzie przeprowadzonej wśród będących w naszym posiadaniu dokumentów ustalono, co następuje...„
Kopiuję treść wiadomości i dorzucam obiecane załączniki – skany dwóch fotografii. Pierwsza to zdjęcie zbiorowe, na nim trzy rzędy jednakowo ubranych mężczyzn w różnym wieku. Mimo, że fotografia jest czarno-biała widać, jak światło odbija się w wypolerowanych, strażackich hełmach. U niektórych od razu rzuca się w oczy charakterystyczny wąsik „na dwa palce”, tak popularny w latach trzydziestych ubiegłego stulecia i od dawna passe za sprawą pewnego niespełnionego malarza z Braunau w zachodniej Austrii.
Modny wąsik nosi tez mężczyzna w pierwszym rzędzie. Siedzi w samym środku, ręce skrzyżowane na piersi, noga założona na nogę. Nie patrzy w oko aparatu. Głowa zadarta, odwrócona w lewo. Sprawia wrażenie człowieka, któremu nikt nie będzie mówił co ma robić. Sześćdziesiąt lat później te sama pozę kopiuje bezwiednie jego najstarszy syn Mieczysław.
Druga fotografia. Na krześle siedzi kobieta w czarnej sukience do kostek. Ręce złożone na kolanach, pod szyja odcina się jedyny jasny element stroju - biały, odświętny kołnierzyk. Z lewej i z prawej strony stoją uśmiechnięci chłopcy w identycznych krótkich spodenkach i ciemnych marynarkach. Włosy starannie zaczesane na bok, buty sznurowane do pól łydki, białe podkolanówki. Wyższy z nich to Mieczysław, wtedy ośmioletni Mietek, mój dziadek. W prawej ręce trzyma zapalona świece komunijna z doczepionym obowiązkowym kółeczkiem z merty, w lewej książeczkę do nabożeństwa oplecioną różańcem. Po drugiej stronie stoi jego młodszy brat - Tadek. Ma włosy i oczy ojca. Kobieta w czerni ma na imię Maria. Mężczyzna w mundurze strażackim to jej mąż, Leon. Nie spotykają się na żadnej z czarno-białych fotografii w moim rodzinnym albumie.
*Ile udaje się zachować w pamięci po latach? Które dni zapamiętujemy najlepiej?
Pierwszy dzień i noc spędzone razem? Radość z tego, że prowadzimy pod rękę do ołtarza młoda, ledwie siedemnastoletnią narzeczona w kolorowej galandzie na głowie, wstążki opadają jej na ramiona schowane pod czarnym lajbikiem. Z każdym krokiem idą w niepamięć gderania potekże za młoda i na gospodarkę się nie nada, ze on trochę stary dla niej i za dużo „politykieruje” w szynku po robocie.
A może raczej nie można wyrzucić z pamięci tamtego ostatniego dnia razem?
*
Oboje wstają wcześnie. Leon szykuje się do pracy, zakłada biała koszule, na to ciemna westa[5]. W kieszonce zegarek na łańcuszku. Musi się dobrze prezentować, w końcu jest urzędnikiem pocztowym. Maria szykuje śniadanie. Na stole czekają już cztery kubki ciepłego mleka. Chłopcy jeszcze spokojnie drzemią zagrzebani pod pierzyna w izbie. Przed wyjściem Leon sięga do byfyju[6], żeby uzupełnić zapas tabaki – dobra na przeziębienia. Nikt we wsi jeszcze nie wie, ze wyroby tytoniowe powodują raka i choroby serca. Kamionkowe naczynie chroni zawartość przed wilgocią, codziennie świeża porcja. Wzdłuż górnej i dolnej krawędzi biegnie drobny pokryty glazura, kwiecisty wzorek. Szaro niebieskie gotyckie litery układają się w duży napis „Schnupf und Kautabak Fabrik Joseph Doms Ratibor.”[7] Ratibor, niedawno jeszcze Racibórz leży teraz za granicą. Leon stempluje listy zaadresowane Ratibor – Deutschland. Szaro-niebieskie naczynie, lekko obite i bez pokrywki stoi na moim kuchennym blacie.
*
Jak co dzień Maria odprowadza męża do progu. Leon wsiada na rower i pedałuje niespiesznie w stronę urzędu pocztowego. W tym czasie Maria zamiata izbę a potem rozpala ogień, żeby zagrzać wodę. Dwie godziny później niespodziewanie wraca Leon. Pospiesznie opiera rower o ścianę stodoły i biegnie do domu. Spotykają się w sieni.
-Pietra nie bylo dzisioj w robocie, godajom ze chop sie stracił i nie ino łon. Wszyndzi Szkopy! Jozef mi godo ze teroz idom ku nom, ni mogą łostoć w doma. Mania, wojna jest! - wyjaśnia od razu. Maria mechanicznie odkłada miednice z czystym praniem, które właśnie miała rozwiesić w ogrodzie. Co mysli? Czy robi Leonowi wyrzuty? Wiedziała, że to się tak skończy, to całe jego „politykierowanie” i polenie z kamratami kukły Hitlera za stodołą, sprzeczki z sąsiadami w szynku? Może nie ma czasu ani na wymówki, ani na łzy? Oboje dobrze zdaje sobie sprawę, że udział Leona w ostatnim powstaniu to wystarczające powody żeby szukało go wojsko z rozkazem natychmiastowej likwidacji.
- Idz z Bogiem, ino pamijyntej Leon, ni po drodze ino przez pola!
- Ja, pamietom. Czekej na list. Byda pisoł.
*
Po południu wojsko wkracza do wsi, zaczynają się rewizje. Mietek zapamięta tylko klepki podłogi przed oczami, szuranie wojskowych butów i krzyki.
-Liegen! Aber sofort! Schneller!
Żołnierze wybebeszają szranki, depczą starannie wykrochmalone obrusy i haftowane serwetki. W powietrzu wiruje pierze. Nie znajdują Leona, obciążających dokumentów ani sztandaru powstańczego ukrytego w stodole. Idą dalej.
Zostaje czekanie.
*
Sztandar nie przetrwa wojny, mimo tego że Maria starannie chowa go pod obszerna spódnicą i wynosi na pobliska farę. Kościół spłonie w 1945 w trakcie jednego z nalotów. Przyjdą listy od Leona do Mani, zaraz po przeczytaniu będą rzucane w ogień. Maria mówi matce, że przede wszystkim chce żyć. Nie wyjdzie drugi raz za mąż. Ostatni list nadejdzie dużo, dużo później.
*
„...co następuje:
Leon WOWRA ur. 27.5.1900 r. Warschowitz był zarejestrowany jako więzień obozu Auschwitz. Daty osadzenia oraz numeru obozowego nie można niestety ustalić. Pod datą: 25.1.1945 r. został zarejestrowany w KL Mauthausen (numer obozowy 121479) jako więzień przeniesiony z KL Auschwitz. W dniu 6.3.1945 r. odnotowano jego zgon w Mauthausen. Podana przyczyna zgonu: ostry zawal miesnia sercowego. Podana przyczyna śmierci niekoniecznie jest z godna z faktyczna przyczyna zgonu.
Mauthausen Memorial Archives wyraża nadzieję, iż te informacje były dla Pani pomocne.”
Dorota Ptak
2.
JAN I ANIELA
Siedemnastoletnia Aniela Strzebońska krzątała się po izbie. Izba miała drewnianą podłogę i pobielone ściany. Przy oknie stał stół z ławą do siedzenia, obok stała piękna malowana skrzynia. Gospodyni ubrana była w kolorową spódnicę, koszulę oraz gorset, na głowie miała białą chustkę. Obrała całą misę ziemniaków, wstawiła je do największego glinianego gara i postawiła na kuchni. Pokroiła kawał słoniny i wrzuciła na patelnię. Po chwili po izbie rozszedł się przemiły zapach. Z sąsiedniej izby wyjrzał jej świeżo poślubiony mąż. Jan miał czterdzieści siedem lat i sumiaste wąsy o rdzawym odcieniu. Nosił je odkąd Aniela pamiętała.
-Anielcia, co tam dziś dobrego?- Spytał łagodnie, uśmiechając się do swojej ślicznej, młodziutkiej żony.
-Ziemniaki i omasta, Janie- Odparła poważnie Aniela.
- Anielcia, Ty się mnie boisz?- Spytał Jan pochmurniejąc.
- Trochu…- Aniela spuściła oczy.
-Aj Anielcia, Anielcia - Jan pogładził dziewczynę po włosach.
Aniela i Jan byli małżeństwem od miesiąca. Młodziutką dziewczynę za dojrzałego Jana wydał wuj, który przygarną Anielę po śmierci rodziców. Aniela bała się wysokiego i barczystego męża. Miał opinię człowieka z zasadami, surowego dla innych. Jednak Aniela po ślubie przekonała się, że Jan ma gołębie serce. Był dla niej dobry i łagodny. Bez trudu odgadł, że małżeństwo z nim było dla Anieli trudnym przeżyciem, a spełnianie małżeńskiego obowiązku bardzo ją przerażało. Mimo różnicy wieku, zakochał się w tej drobniutkiej dziewczynie, bez pamięci. Była mądra i bardzo gospodarna. Przed ślubem Aniela służyła we dworze. Państwo byli z niej bardzo zadowoleni. Nawet Panienka bardzo ją polubiła. Aniela opowiedziała kiedyś Janowi, że po kryjomu razem uczyły się języków obcych. Jan był bardzo dumny z żony. Wszystkim we wsi pomagała pisać pisma urzędowe, pomagała dzieciom poznawać tajemnice alfabetu, a do tego była wyborną gospodynią. Jan jeszcze nie wiedział, że znajomość języków obcych uratuje jemu i Anieli życie…
Od kilkunastu dni trwała wojna, choć w ich wsi w ogóle się tego nie czuło. Kiedy przyszli Niemcy Aniela była sama. Jan na polu wypasał krowy. Aniela zajęta szyciem niczego nie zauważyła. Wtem do izby wpadło trzech żołnierzy wrzeszcząc:
- Kobieto, ręce do góry!
Aniela z przerażenia zastygła z robotą w ręce.
- Ale już! Pod ścianę z rękami do góry!
- Panowie oficerowie ja tu sama…- Zaczęła Aniela po niemiecku.
- Jeszcze się stawia! Na stół z nią! - Jeden z żołnierzy podszedł do Anieli z pięściami. Aniela cofnęła się o krok.
- Spokój Schmidt!- Drugi z żołnierzy popatrzył uważniej na Anielę. Dziewczynie wydawało się, że to on komenderuje żołnierzami.
-Przecież to Polka !- Usiłował protestować tamten.
- Zostaw!- Drugi z wojskowych stanowczo powstrzymał współtowarzysza. Zwrócił się do Anieli bardzo spokojnie.
- Proszę opuścić ręce. Mówi Pani po niemiecku?
- Tak, panie oficerze – Aniela ze strachu aż się trzęsła.
- Proszę się uspokoić. Proszę dać nam coś do jedzenia.
Aniela posłusznie skierowała się w stronę kuchni. Zdjęła pokrywkę z gara z rosołem. Drżącymi rękami przygotowała talerze i łyżki. Podała żołnierzom zupę i już chciała usiąść w kącie, by spróbować się uspokoić, kiedy została zaproszona do wspólnego posiłku.
- Sama Pani tu?
-Tak. Mąż krowy wypasa na polu- Anieli przebiegła przez głowę myśl, o tym, że Jan lada chwila, może przyjść do domu z kawałkiem zapeklowanego mięsa. W końcu ukryli je nielegalnie w schowku w stodole. Tyle ile trzeba już oddali, ale udało im się też ukryć część żywności na gorsze czasy. Jan przeżył już jedną wojnę i dobrze wiedział, czym jest głód. Chciał uchronić przed nim żonę. Teraz Aniela chciała uchronić męża przed ewentualnymi konsekwencjami.
- Gdzie nauczyła się Pani niemieckiego? – Żołnierz bacznie przyglądał się Anieli.
- We dworze – odpowiedziała Aniela, myśląc, że teraz to już na pewno ją zastrzelą.
- Jest Pani szlachcianką? – Oficer wyglądał na zaskoczonego.
- Nie, chłopką, ale Państwo mnie lubili a ja szybko się uczę – Anieli z nerwów było piekielnie gorąco.
- Dziwny z was naród. U nas panują zasady. Mieszacie rasy i warstwy społeczne. U nas porządek musi być – Odparł jeden z żołnierzy.
- Ja wychowałem się w takiej chacie- powiedział nagle ten najprzyjemniejszy z nich - Gdyby nie miejscowy bibliotekarz, który mi pomagał, nie zdobyłbym zawodu – jestem stolarzem, a teraz wysłali mnie na wojnę. Mnie te wojny nie obchodzą. Ja chcę jeszcze zobaczyć swoją chatę. Moja matka też tak dba o izbę, jak Pani…A moja żona…- Umilkł speszony własną otwartością.
Anieli nagle zrobiło się go żal. Trwała wojna a ona współczuła wrogowi tęsknoty za domem i sama sobie nie potrafiła wytłumaczyć, dlaczego tak przedstawiają się jej uczucia. Nagle spostrzegła głowę Jana w jednym z okien. Zamarła. Jan wszedł do izby i stanął koło żony. Żołnierze zerwali się na równe nogi.
- Kim jesteś!
- Ręce do góry!
- To mój mąż. Doglądał krów…- Zaczęła Aniela
- Niech sam powie - Jan patrzył to na żonę to na żołnierzy. Nie rozumiał ani słowa.
- On nie mówi po niemiecku - Tłumaczyła Aniela męża.
- Co tam chowasz za pazuchą?! Pokaż!
Jan wyjął kawał mięsa zawiniętego w lnianą szmatkę i kilka jabłek
- Ty polska świnio! Miałeś wszystko oddać!- Żołnierz chciał już uderzyć Jana.
- Zostaw! Odda nam pan połowę z tego, co jak sądzę, Pan ukrył. Niech Pan podziękuje żonie.
Jan spojrzał niepewnie na żonę. Aniela przetłumaczyła mu ostatnie zdanie. Żołnierz popchnął go lufą karabinu w kierunku wyjścia. Aniela chciała iść za mężem, ale została powstrzymana.
- Pani tu zostaje. Obyśmy zachowali swoje domy - Oficer zasalutował i ruszył w ślad za swoimi podkomendnymi.
Jan obejrzał się w stronę żony. Próbował się do niej uśmiechnąć. Nie wyszło. Popychany w stronę stodoły gorączkowo zastanawiał się. Wydać jedzenie? Uciekać? Przed ryzykowną decyzją powstrzymało go jedno – Aniela. Jeśli on ucieknie, to już na pewno ją zabiją a przecież chciał chronić to dobre, małe stworzenie, które tak bardzo kochał. Jan po kolei oddawał żołnierzom jedzenie: ziemniaki, cebulę, marchew, pietruszkę, buraki, zapeklowane mięso, trochę jabłek. Już oddał prawie wszystko, kiedy oficer pokazał mu ruchem ręki, że ma nie oddawać całego zapasu.
- Żebyś ty szwabie wiedział, że ja tam mam poziom poniżej- pomyślał Jan- I za chwilę przyszła mu do głowy refleksja, że gdyby nie Aniela, to by ich zabili, dom spalili i jedzenie całe zabrali. Może nawet spaliliby całą wieś i ludzi pomordowali…
Kiedy żołnierze odjechali, Jan biegiem rzucił się w stronę domu. Zastał Anielę zemdloną na podłodze i całkiem bladą.
- Aniela! Anielcia!- Rozcierał ręce żony swoimi dłońmi, skropił jej twarz wodą. Aniela powoli otworzyła oczy.
- Żyjesz!- Dziewczyna wtuliła głowę w pierś Jana.- Już nigdy nie będę się ciebie bać!
Słowa dotrzymała. Przeżyli ze sobą czterdzieści szczęśliwych lat. Cały czas powtarzając, że na świecie są tylko dobrzy i źli ludzie.
Magda Mołdawska
3.
Pradziadkowie
Leokadia urodziła się na warszawskiej Pradze. Tu od wieków mieszkała jej rodzina i utrzymywała się z handlu. W 1920 roku wyszła za mąż za chłopaka z okolicy, który handlował tak jak jej rodzice na Targu Różyckiego – tam się poznali. Stanisław nie był jej pierwszym konkurentem. Wcześniej smolił do niej cholewki bogaty Pan. Jednak ona była i za taką się uważała prostą niepiśmienną dziewczyną i dlatego go nie chciała. Stanisław pochodził z tego samego środowiska, co ona i też był prostym chłopakiem. Wpadł jej w oko i dlatego za niego wyszła.
Leokadia i Stanisław mieszkają w suterenie, przy ulicy Ząbkowskiej. Dziś jest 20 kwiecień 1921 rok. Gdy Leokadia wstała Stanisław wyszedł już z domu. Handluje, czym się da. Nie może się zdecydować, w czym ma się specjalizować. Wszyscy mówią, że to błąd gdyż się rozdrabnia, ma wielu dostawców i nie jest konkurencyjny.
Młode małżeństwo jeszcze nie ma dzieci. Myślą o tym oboje, ale zdają sobie sprawę z tego, iż ich sytuacja finansowa nie jest wesoła i na to nie pozwala.
Jeszcze wczoraj wieczorem Stanisław zapowiedział, że dziś musi z nią koniecznie porozmawiać. Rozpalając na kuchni Leokadia zastanawia się, o co Stanisławowi chodziło. Leokadia gotuje zupę z tego, co ma w domu. Zerknęła do kredensu i popatrzyła na półmisek Kuzniecowa, który wniosła w posagu. Ten widok napełnił ją radością i spokojem. Wie, że ma rodzinę, na którą zawsze może liczyć.
Później Leokadia bierze się za porządki. Myje okno. Musi to robić często – bo to suterena. Następnie na kolanach szoruje podłogę. Jest już południe. Stanisława jeszcze nie ma, a już powinien być. Targ o tej porze już się wyludnia. Idzie do sąsiadki – chce dowiedzieć się, co słychać na Pradze. Sąsiadka to kopalnia wiedzy w tej dziedzinie. Wie wszystko: kto się ożenił, kto umarł, kogo okradli i kto nie był w kościele. Leokadia myśli, że taka sąsiadka to skarb, gdyż jest tak samo ciekawska jak wszystkie kobiety, a nie ma tak jak ona śmiałości o to rozpytywać na mieście.
Zapytacie, co robi Stanisław, gdy Leokadia jest u sąsiadki. On jest na dworcu kolejowym i śledzi rozkład jazdy. Gdzie on chce jechać? Otóż na wschód. Dziś prawie nic nie zarobił i jak to mówią Rosjanie: „nadajęło” Nie widzi siebie w tym handlu, nie ma do tego smykałki, serca i ten handel nie jest przyszłością jego żony i ewentualnego potomstwa.
Wczoraj natargu do Stanisława podszedł przyjezdny Żyd z Grodna i opowiadał, jakie na kresach są możliwości. To dało Stanisławowi do myślenia i stąd jego wizyta dziś na dworcu.
Stanisław patrzy w ten rozkład i patrzy i widzi napis: Białowieża. Postanawia, że jeśli Leokadia się zgodzi to tam pojadą i zaczną nowe życie. Stanisław myśli o gospodarowaniu na roli. Zawsze dobrze czuł się na wsi i lubi rozmawiać z chłopami – dobrze się czuje w ich towarzystwie. Pracy też się nie boi. Jest młody i silny. Ma nadzieję, że sobie poradzi.
Stanisław wraca do domu. Zastaje Leokadię, w towarzystwie ojca i brata.
Przedstawia im wszystkim swój pomysł. Początkowo wszyscy są w szoku. Po czym Tadeusz – ojciec Leokadii potwierdza fakt, że nie widzi zięcia w handlu i może to dobry pomysł tylko będzie tęsknił za córką. Brat Jerzy mówi to samo.
Sama Leokadia zaniemówiła na dłużej niż jej rodzina. Wie, że w tym momencie decyduje się całe jej życie. Wychowała się na Pradze, a tu Stanisław chce zostać chłopem i to pod Białowieżą. Kobieta nawet nie wie dokładnie, gdzie jest ta miejscowość. Otwiera okno – musi ochłonąć. Gdy temperatura jej ciała spada odwraca się do męża i mówi:” Jestem młoda, roboty się nie boję i moje miejsce tam gdzie ty – chcę abyś był szczęśliwy, ty wiesz, co dla nas najlepsze”. Stanisław mówi, że chce, aby zrobiła to także dla siebie i sama poczuła, że dla nich obojga to najlepsze i tam, gdzieś przed nimi przyszłość. Leokadia mówi dobrze.
W tym momencie Leokadia orientuje się, że Stanisław od rana nic nie jadł. Natychmiast nalewa mu zupy i kładzie obok talerza pajdę chleba. Rodzina niespodziewanie wyszła jak się pojawiła – pozostawiając młodych z błogosławieństwem na drogę. Rozmawiają, a czas leci. Na dworze jest już ciemno. Postanawiają od jutra rozpocząć przygotowania. Idą spać. A przed nimi daleka droga…
Edyta Sawicka