Taka miłość się nie zdarza... Wkrótce premiera opowieści Lecha Wilczka o Simonie Kossak

Lech Wilczek poznał Simonę jak nikt inny: trzydzieści lat wspólnego życia, pracy na dobre i złe przyniosło przyjaźń i miłość, a przede wszystkim to, że zawsze mogli na siebie liczyć.
„Simona – jak opowiadała – zobaczyła mnie pierwszy raz jakieś dziesięć lat wcześniej, jako siedemnastoletnia dziewczyna (byłem od niej trzynaście lat starszy). Zajęta w swoim pokoju na Kossakówce, usłyszała głos matki, siedzącej u siebie przed telewizorem: „Simona, chodź zobacz, to byłby świetny facet dla ciebie!
Pokazywano właśnie reportaż z mojej warszawskiej pracowni. Na tle okazałych akwariów prezentowałem swoje albumy i zabawy ze współlokatorami – parą czarnych kotów, szopem praczem, kawką i puszczykiem. Simona, od dziecka zauroczona zwierzętami, zajmowała się wówczas – w towarzystwie domowych psów – sokołem, młodą wilgą i patyczakami. Sprawa poszła w niepamięć. Simona skończyła biologiczne studia, obroniła pracę magisterską na temat głosów wydawanych przez ryby i chcąc uzyskać jak najszybciej niezależność, zaczęła szukać etatu. Kochała góry, ale nie znalazła wymarzonego zajęcia w Tatrach. Proponowano jej posadę kustosza organizowanego w Bieszczadach muzeum przyrodniczego, ale byłaby aktualna dopiero za dwa lata. Póki co zaczęła pracować na poczcie. Dowiedziała się, że istnieje możliwość zatrudnienia w Zakładzie Badania Ssaków w Białowieży, więc najpierw, żeby szybciej, z biletem zafundowanym przez mamę, samolotem do Warszawy, a potem pociągiem do puszczańskiej stolicy Polski. Z początku mieszkała kątem w sublokatorskim pokoju, marząc o mieszkaniu w lesie. Aż kiedyś zaprzyjaźniona, romantyczna para – polonistka Barbara (wśród przyjaciół Ewa) i leśniczy Jacek Wysmułkowie – zabrali ją na nocną wycieczkę saniami. Jechali przez rezerwat ścisły w blasku pochodni. Pośród kolumnady różnowiekowych drzew, niespotykanych gdzie indziej rozmiarów, piętrzyły się czarne wykroty, poprzekreślane powałami. Nawoływały puszczyki, drogę znaczyły tropy odwiecznych autochtonów – jeleni, saren, dzików, kun, rysiów. Pierwotny las rzucał czar. U wylotu mrocznego tunelu, wiodącego przez świerkowy starodrzew, zajaśniała księżycową poświatą ukryta w puszczy polanka. Na tle świerków i dębów stał na środku, w ośnieżonej czapie dachu, malowniczy, podłużny dom z bali, z długimi gankami u szczytów. Spojrzał na Simonę biało obramowanymi okienkami. Zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia. Była to leśniczówka zwana Dziedzinką. Leśniczy Jacek miał w niej na poddaszu mały służbowy pokój, rzadko z niego korzystał. Poprosiła, żeby dał jej klucz. Chciała choć trochę pomieszkać sama, w takim cudownym miejscu. Przez parę tygodni dojeżdżała do pracy na nartach albo na rowerze. Poszła pertraktować z dyrektorem Parku...„ - fragment książki Lecha Wilczka ”Moje życie z Simoną".