Zmiana, o której myślisz, przychodzi niespodziewanie.
Wcale nie tak, jak chciałaś.
Ale zawsze prowadzi cię do miejsca, w którym chcesz być najbardziej.
Młoda dziewczyna z Polski jedzie z chłopakiem do Szwajcarii – chce poznać świat, zarobić pieniądze, wyrwać się z nijakości. Wika trafia do podupadłej rezydencji nad Jeziorem Genewskim, gdzie mieszkają tylko dwie kobiety - matka i córka. Ma pomóc w pracach domowych i zaopiekować się starzejącą się Shirley. Trzy kobiety spotykają się w momencie, kiedy ich życie zmieniają wydarzenia, na które nie mogły być gotowe. Podróż młodej Wiki okazuje się być podróżą w głąb siebie, wprost do swojego serca i jego największych pragnień.
„Radka łączy fotografie i słowa w emocjonalną historię o młodej dziewczynie z Polski, która jedzie za granicę zarobić pieniądze. I konfrontuje się tam z całym swoim życiem. To piękna książka o tym, że miłość jest potrzebna nie tylko po to, żeby żyć, ale też żeby umrzeć”. - Agnieszka Smoczyńska, reżyserka filmu „Córki dancingu”
„Gdyby Serce było filmem, byłoby to kino drogi. A mam przed sobą książkę drogi. Wrażliwej, delikatnej i mądrej autorki, która łagodnie i z wdziękiem pisze o wstępowaniu w dojrzałość. Kibicuję Ci Radko!” - Katarzyna Grochola
„Proza, która porusza nie tylko wizją artystyczną pisarki, ale też mądrością życiową. To pisanie osobiste i jednocześnie uniwersalne, z wielką wnikliwością i wrażliwością”. - Daniel Odija
Recenzja ukazała się na stronie czytacz.pl
Recenzja ukazała się na blogu literackie-zamieszanie.blogspot.com
Już się pogodziłam z tym, że mam tyle zaległości książkowych, ze stosiki czekają, a ja nie mam czasu, a tu wczoraj przydarzył mi się wolny dzień. Usiadłam sobie z kawą w fotelu i przeczytałam cała książkę Serce Radki Franczak.
Sama autorka to reżyserka, montażystka, fotografka. Ukończyła Szkołę Filmową Camerimage w Toruniu, Wydział Montażu i Form Multimedialnych PWSFTviT w Łodzi, a także program dokumentalny DOK Pro w Szkole Wajdy. Jako montażystka pracowała przy filmach dokumentalnych, wideoklipach i reklamach. Wyreżyserowała filmy "Stiepan" (2006) i "Xristina" (2008). Jest autorką scenariusza do pełnometrażowego filmu "My first job" (reż. Agnieszka Smoczyńska). Jej fotografie prezentowane były na wielu indywidualnych wystawach
Książka ukazała się 18 maja 2016 roku w wydawnictwie Marginesy. Niedawno. Okładka jest szarawa, ale wypowiedzi na okładce zachęciły mnie do sięgnięcia. I nie pomyliłam się. Nie wiem czy książka przetrwa próbę czasu, ale na pewno odpowiada na pytania mojej generacji. Może inaczej, nie odpowiada, ale podejmuje pytania nurtujące moją generację.
Bohaterką jest Wika, dziewczyna z Polski, która z chłopakiem, narzeczonym Staśkiem wyjeżdża do Szwajcarii, żeby zarobić na studia, wesele i żeby poznać świat, coś zobaczyć, a potem, żeby za granicą zapomnieć o problemach rodzinnych.
Najważniejszym elementem książki jest narracja, narratorka i to jak ona widzi świat wokół. Odpowiadają temu zdjęcia, jakieś takie przybliżone i nieoczywiste. W toku książki widać konfrontację mentalności dziewczyny, jej tożsamości jako córki, studentki, Polki, z tym co widzi na świecie. Już pierwsza praca pomywaczki szyb na stacji benzynowej w Niemczech konfrontuje ją z tym kim jest i kim może być. Pokazuje jej nowe możliwości. Potem dziewczyna dostaje pracę u dwóch kobiet, najpierw jako osoba towarzysząca, a następnie jako opiekunka. W międzyczasie popada w rozmaite problemy osobiste. To wszystko sprawia, że Wika musi zastanowić się kim jest i zacząć patrzeć na świat jak dorosła osoba.
Książka nie przynosi gotowych rozwiązań, ale sprawia, że zaczynamy zastanawiać się nad sobą. Wydaje mi się, że takie zderzenie kultur doświadczają wszyscy wyjeżdżający za granicę. Książka jest więc osadzona w życiu, a jednocześnie inna niż inne powieści, bo bardziej wewnętrzna.
Bardzo trudnym wątkiem był ten o pielęgnacji starszej osoby. Wiele było fizjologii, smrodu i łez. Ale to też jest doświadczenie wielu dziewczyn wyjeżdżających za granicę. Okazało się, że najważniejsi są ludzie, że nie ważny jest język i narodowość. Książka kończy się tym, że Wika podejmuje decyzję o swoim życiu. I oby była to decyzja dobra.
Książka troszkę inna niż 'normalna' powieść współczesna, ale ciekawa i nietuzinkowa.
Recenzja ukazała się na portalu dwutygodnik.com
Debiut powieściowy Radki Franczak, reżyserki, fotografki, autorki filmów dokumentalnych, otwiera przed czytelnikami dwie, w pewnym stopniu konkurencyjne, ścieżki interpretacji. Obie równie kuszące i obie (chyba) jednakowo zwodnicze.
Można czytać Serce jako utwór o emigracji zarobkowej. Widzieć w nim kolejną (którą to już?) próbę konfrontacji rodzimej prozy z zachodnim dobrobytem i wolnością. Para dwudziestolatków z Polski, Wika i Stasiek, wyrusza autostopem na podbój Europy. Pierwsze zetknięcie z Zachodem odurza i zachwyca mnogością wrażeń. Wszystko – samochody, budynki, napotkani na trasie ludzie, ba, nawet przyroda – wydaje im się inne, jakby staranniej wykończone. Ale zetknięcie to rodzi także wstyd. Wstyd ten pozornie tylko kiełkuje na glebie resentymentu, przeświadczenia o kulturowej i cywilizacyjnej niższości.
Jeśli coś w tej historii zastanawia, to właśnie jej niewielkie stosunkowo zaplecze polityczne i społeczne, ograniczenie czynnika ekonomicznego do konwencjonalnych tropów: emblematów dostatku i biedy. Podróż u Franczak od początku znajduje bowiem wystarczające uzasadnienie w ciele, łączącym parę uczuciu, wreszcie – w samej młodości. Jest potrzebą zmiany miejsca, głodem przestrzeni, dopiero w dalszej kolejności szuka bardziej przyziemnych motywacji. Te ostatnie służą raczej za usprawiedliwienie, mają nadać podróżowaniu pozory racjonalnej, „dorosłej” decyzji.
Czytana w ten sposób, powieść okazuje się więc tyleż „wyznaniem” gastarbeiterki, co uniwersalną historią o drodze i miłości. Historią, która równie dobrze mogłaby się rozegrać w schyłkowej fazie Polski Ludowej, pierwszych latach po transformacji, jak i współcześnie, z całym dobrodziejstwem strefy Schengen. I właśnie tutaj, w maksymalnym rozszerzeniu czy wręcz zamazaniu horyzontu czasowego narracji, widziałbym przeszkodę w utrzymaniu interpretacji „ekonomicznej”, „gastarbeiterskiej”.
Jeśli coś w tej historii zastanawia, to właśnie jej niewielkie zaplecze społeczne. Podróż od początku znajduje wystarczające uzasadnienie w ciele, w uczuciu, wreszcie – w samej młodości
Apoteoza zachodniego stylu życia i wolności (przede wszystkim – wolności konsumpcji) to miejsce wspólne dużej części tekstów po roku 1989, ale i podstawa generacyjnego doświadczenia najmłodszego pokolenia budowniczych III RP. U Franczak zachwyt ten ma w sobie jednak coś teatralnego, wyuczonego: „Produkty wydawały mi się lepsze niż u nas, ładniej zapakowane, posegregowane w logiczny intuicyjny sposób. […] Miałam więc wrażenie, że oto jestem w samym środku obfitości, drogiego nieosiągalnego życia”. Pewne, nieznaczne zresztą, sygnały (praca w call center, płyta Cat Power w odtwarzaczu) sugerują, że odyseja dwójki młodych Polaków rozgrywa się nie w mitycznym czasie sprzed transformacji, ale znacznie później, gdy z polskich ulic zniknęły zardzewiałe „szczęki” i zaczęły rosnąć „szklane domy” galerii handlowych.
Inscenizacja narodowych fantazmatów – Zachodu jako synonimu luksusu, czystości i porządku – dokonuje się tu więc jakby w oderwaniu od materialnej bazy. Nadmiar towarów mechanicznie kojarzy się z bogactwem. Produkt ma w sobie coś z emblematu, zakupy w supermarkecie – stają się rytuałem. Reguły tego rytuału, rytuału w dużej mierze literackiego, nakazują przybyszowi ze Wschodu zachłysnąć się samą możliwością wyboru. Nieco kuriozalnie w ustach córki znanego kardiochirurga brzmi np. takie zdanie: „Podobało mi się, że w zwykłym supermarkecie leżały piękne zeszyty w prostych, jednokolorowych okładkach. Były bardzo tanie, kupowałam je z nadzieją, że kiedyś na coś mi się przydadzą”.
To, co wydaje się kliszą, sprawnie odrobioną lekcją z prozy połowy lat 90., znajduje jednak uzasadnienie na poziomie metaliterackim. Scena ta staje się jakby prefiguracją pisania: aktem samowiedzy bohaterki, która już przewiduje możliwość (konieczność?) narracyjnego opracowania wszystkiego, czego doświadcza (na co innego miałyby się przydać zeszyty?). I ta świadomość wydaje się ważniejsza niż rytualne tańce nad zachodnią konsumpcją. Wrażenie, że nie o dobra materialne tak naprawdę tu chodzi, potęgują wkomponowane w tekst czarno-białe fotografie. Rośliny, zwierzęta, grzbiety książek, staromodne meble, fragmenty map i rycin, uścisk dłoni, czasem czyjaś twarz. Ślady doświadczeń, które nie dają się przeliczyć na żadną walutę.
Kilka miesięcy później, gdy zarobione na saksach pieniądze zdążyły się już rozejść, Wika znów decyduje się wyjechać. Kiedy walizki są spakowane, a od ostatecznej decyzji powstrzymuje bohaterkę jedynie rozłąka z narzeczonym, dochodzi do tragedii. I tym razem konieczność zarobienia na własne utrzymanie wydaje się jedynie pretekstem. Wyjazd staje się ucieczką, ale i – w większym nawet stopniu – walką o siebie, o prawo do przeżywania żałoby w zgodzie z własną pamięcią. W porządku narracji moment ten odgrywa rolę łącznika, wyznacza miejsce przecięcia opowieści gastarbeiterskiej z opowieścią o śmierci. Kolejne straty: wypadek ojca, zerwanie relacji towarzyskich i rodzinnych, zdrada narzeczonego – przygotowują na tę ostatnią, najważniejszą z punktu widzenia powieściowej konstrukcji.
Przesunięcie akcentu z wątku emigranckiego na wątek śmierci rodzi jednak podejrzenie, że autorka pod jeden tekst, historycznie i politycznie zdeterminowany, niepostrzeżenie podkłada drugi, uniwersalny. Symuluje teraźniejszość, by móc ją na końcu zakwestionować. „Serce” to utwór wewnętrznie pęknięty, narracyjnie i ideowo rozłamany, pęknięcie to nie przebiega jednak wzdłuż głównej osi tematycznej. Emigracja i umieranie, dwa centralne tematy powieści, to w istocie dwa różne warianty pytania o wolność i godność człowieka w dobie przekształceń globalnej konsumpcji. W chorobie, starości i śmierci Franczak dostrzega rewers nowoczesności, wyparte procesu optymalizacji człowieka. Interesującej (co nie znaczy: w pełni oryginalnej) krytyce modernizacji towarzyszy jednak zaskakująco anachroniczna – bo wyprowadzona z samej istoty tej modernizacji – odpowiedź. Jakby autorka bała się wyciągnąć ze swojej krytyki ostateczne konsekwencje.
Autorka pod jeden tekst, historycznie i politycznie zdeterminowany, niepostrzeżenie podkłada drugi, uniwersalny. Symuluje teraźniejszość, by móc ją na końcu zakwestionować
Miejscem wspólnym obu historii, a zarazem sceną, na której po raz pierwszy dochodzi do zderzenia bohaterki z logiką nowoczesnej konsumpcji, jest śmietnik. Postrzeganie dobrobytu przez pryzmat śmieci, które ów dobrobyt produkuje, przywodzi na myśl Fynf und cfancyś, ostatnią powieść Michała Witkowskiego. Autor Lubiewa także konfrontuje czytelnika z polskim wyobrażeniem Zachodu i, podobnie jak Franczak, wyobrażenie to streszcza w obrazach porządku i nadmiaru. Śmietnik Witkowskiego to jednak przede wszystkim śmietnik ludzki: park zamieszkany przez umierających narkomanów. W tym sensie nieporządek stanowi fundujący ową kulturę wyjątek. U Franczak, przeciwnie, śmietnik to poręczna figura nowoczesności, samo serce (nomen omen) globalnych procesów modernizacyjnych. Czym są te rzędy niechcianych produktów, które przybyszowi z „gorszej” części Europy bardziej niż z wysypiskiem kojarzą się z równymi, sklepowymi półkami? Rewersem konsumpcji? A może jej naturalnym przedłużeniem? Wika i Stasiek ze zdumieniem obserwują stosy piętrzących się dóbr: odtwarzaczy DVD, komputerów, naczyń, mebli… To, co w oczach gastarbeiterów z Polski uchodzi za eksces, nowoczesny potlacz, mieści się jednak w globalnym rozumieniu nieczystości. Logika modernizacji zezwala na niszczenie tego, co mogłoby zostać wykorzystane przez kogoś innego, nie toleruje jednak obstawania przy formach starych i zużytych. W społeczeństwie późnej nowoczesności, zdaje się mówić Franczak, cała energia nakierowana zostaje na konsumpcję. Albo inaczej: konsumpcja stanowi ostatnią przestrzeń, w której modernizacja jest jeszcze możliwa.
Paradoksalnie, uwaga ta odsłania nie tylko polską peryferyjność, lecz także, w większym nawet stopniu, problem, jaki Polska ma z nowoczesną formą. Specyfika peryferii nie wyraża się bowiem w oszczędności, wtórnym wykorzystaniu rzeczy wyłączonych z użytku (kultura niedoboru nie jest kulturą recyklingu), ale w marnotrawstwie: brudzie, niedbałości o najbliższe otoczenie, stosach walających się wszędzie odpadków. Rozpoznanie to staje się dla Franczak punktem wyjścia do krytyki własnej wspólnoty:
„Wpajają nam zły patriotyzm [...] – myśli Wika. – Taki, w którym mamy bronić kraju przed wrogami, innymi ludźmi, żeby był «nasz» i «moralnie czysty»”. I dalej: „Dlaczego nie mówiło się: «Patrz pod nogi, podnieś śmieci, nie rzucaj, zobacz ziemię, dotknij, czuj, żeby była żyzna, czarna, walcz o nią, o wodę, żeby można było pić, żeby korzenie roślin sięgały głęboko do nieskażonej ziemi, bo właśnie to da nam siłę, to zostawimy po sobie innym pokoleniom, i właśnie to jest prawdziwy patriotyzm»”.
Nie jest to krytyka do końca oryginalna. Dla Franczak Zachód streszcza się w doświadczeniu radykalnej odmienności, nieledwie karnawałowego odwrócenia, które może być fasadą – i najpewniej nią jest – skrywającą miejsca wstydliwe i ciemne: narkomanię, rozpad relacji rodzinnych czy, szerzej, narastające poczucie kryzysu kultury, ale – i ta warstwa opowieści wydaje mi się ciekawsza – jest także ofertą, którą nowa, obca rzeczywistość podsuwa młodej, dwudziestoletniej kobiecie.
U Franczak śmietnik to poręczna figura nowoczesności. Czym są te rzędy niechcianych produktów, które przybyszowi z „gorszej” części Europy bardziej niż z wysypiskiem kojarzą się z równymi, sklepowymi półkami?
W Szwajcarii Wika po raz pierwszy zauważa stare kobiece ciało. Po raz pierwszy dostrzega też, że ciało to może być atrakcyjne, seksualnie pociągające. „Jeszcze w życiu nie widziałam tak pięknych kobiet” – zachwyca się osiemdziesięcioletnimi podróżniczkami-hipiskami, gdy te rozklekotanym mercedesem podjeżdżają pod stację benzynową. Wstążki, kolorowe stroje, rozpuszczone włosy, kulturowe atrybuty dzieciństwa i wczesnej młodości nie infantylizują pasażerek czerwonego vana, przeciwnie, uzmysławiają względność przypisanych do wieku i płci praktyk cielesnych. Jakże inny jest obraz starości, który bohaterka przywozi ze sobą z kraju: ciemne kolory, brzydkie ubrania, ciasno upięte włosy, ale i coś jeszcze, zacięty wyraz twarzy, zmęczone spojrzenie, podniesiony ton głosu. Zachód – inaczej niż w zmitologizowanej opowieści mężczyzn – jest tu nie tyle przestrzenią politycznej wolności, ile odmienną techniką posługiwania się ciałem. Sposobem mówienia, stania, siedzenia, dotykania drugiego ciała.
Cielesność innego nie jest jednak – jak postrzega to początkowo Wika – nieskrępowaną swobodą ekspresji. Ciało, przede wszystkim ciało stare i chore, podlega tej samej logice modernizacji, co przedmioty i przestrzeń. Rozpoznanie to nabiera wagi dopiero podczas pobytu w domu Shirley i Robin, dwóch ekscentrycznych Brytyjek, które w swej szwajcarskiej samotni wydają się równie zagubione jak Polka. Starsza Shirley to jakby krewna kolorowych ptaków ze stacji benzynowej. Nosi kwieciste ubrania, cieszy się życiem, ma młodszego kochanka. Robin robi wrażenie dziewczynki uwięzionej w ciele starej kobiety. Z nich dwóch, paradoksalnie, to ona bliższa jest wyobrażeniom kobiecej cielesności, które narratorka wyniosła z domu. Wika, zatrudniona jako sprzątaczka i opiekunka, staje się z czasem częścią tej dziwnej mikrowspólnoty, kimś między przybraną wnuczką a powiernicą. Pozwala jej to z jednej strony uczestniczyć w życiu mieszkanek rezydencji, poznawać rodzinne sekrety obu kobiet, z drugiej – daje wgląd w praktyki, którym podlega chore i umierające ciało. To ostatnie, bardziej niż rytualnie odegrane gesty kulturowej i klasowej niższości, uzmysławia różnicę między nią a Robin czy Shirley. Ciało Polki, młode i obce, staje się narzędziem, za pomocą którego kultura ogarnięta obsesją nowości dotyka ciała skazanego na rozkład, odsuwa od siebie brud i śmierć, ale i – niejako przy okazji – niewygodną prawdę o ludzkim życiu.
I tu widziałbym sedno zarzutów, które pod adresem nowoczesności wysuwa Franczak. Jeśli Witkowski pod skorupą porządku odkrywa brud życia, więcej, jeśli ów brud jest dla niego warunkiem sine qua non czystości, Franczak pod czystością rozpoznaje wyłącznie tanatyczny lęk. Nie idzie, oczywiście, o lęk zrodzony z eschatologicznych tęsknot i obaw. Pisarka myśli o umieraniu poza ramami, które dla śmierci (i całego ludzkiego życia) projektuje chrześcijaństwo, odrzucając dualizm materii i ducha. Troska o rzeczy – ich porządkowanie, czyszczenie, katalogowanie, wreszcie zastępowanie nowymi rzeczami – nie jest przeciwieństwem, ale ekwiwalentem wiary religijnej. Pomaga uśmierzyć lęk przed tym, co nieuchronne. Pragnienie zapanowania nad materią osiąga swój punkt kulminacyjny właśnie w zabiegach wokół umierającego ciała. Śmierć, bardziej niż cokolwiek innego, musi zostać odpowiednio „wyprodukowana”. Profesjonalna opieka medyczna pozwala zaplanować ostatnie chwile najbliższej osoby z dokładnością do kilku godzin. Ale ciało starej kobiety wymyka się, wprowadza do tego precyzyjnego planu moment przypadku. Tak rozumiane umieranie staje się komunikatem dla żywych i zdrowych, zapowiedzią rozkładu.
Franczak nie rezygnuje jednak z perspektywy scalającej. Poszukiwanie pewnej fabuły nadrzędnej, porządkującej rzeczywistość i wyznaczającej śmierci miejsce w ciągu ludzkiego życia, zbliża utwór do nowej fali literatury wiejskiej: Skorunia Macieja Płazy czy Podkrzywdzia Andrzeja Muszyńskiego. I tu, i tam dostrzegam próbę częściowego bądź całkowitego zanegowania logiki modernizacji. Od tamtych powieści różni jednak utwór Franczak brak przekonania o nadrzędności – czy w ogóle potrzebie – mitu. Pisarka, inaczej niż nowe pokolenie nostalgików, nie organizuje rzeczywistości wokół wyobrażenia przedustawnego ładu, przeciwnie: odsyła do braku owego ładu, inscenizuje niemożliwość scalenia rytuału z porządkiem natury. To prawda: narracyjnej matrycy dla własnych doświadczeń dostarcza bohaterce nie religia czy wchodzący na jej miejsce porządek techniki, ale właśnie przyroda. Inaczej niż w opowieści „małoojczyźnianej” powrót do natury nie oznacza powrotu do świata bezpiecznego, uśmierzenia lęku przed śmiercią. Raczej czyni ów lęk nieodłącznym składnikiem egzystencji.
Wolne od fałszywego wstydu opisy choroby, cielesnej i psychicznej degradacji, to zdecydowanie najlepsze momenty Serca – proza zmysłowa, ale oszczędnie dawkująca emocje, mięsista, ale rzadko osuwającą się w konwencjonalną literackość. Mimo fragmentarycznej, dygresyjnej konstrukcji – precyzyjna, pewnie zmierzająca do finału, który od początku jest znany. Owszem, zdarzają się pisarce fragmenty literacko nieudane, pretensjonalne, parapoetyckie frazy czy karkołomne obrazy-symbole, nie rzutuje to jednak na, zasadniczo przekonujący, obraz całości.
Wolne od fałszywego wstydu opisy choroby, cielesnej i psychicznej degradacji, to zdecydowanie najlepsze momenty Serca – proza zmysłowa, ale oszczędnie dawkująca emocje, mięsista
Autorka nie poprzestaje jednak na rejestracji przemian, które na ciele kobiety odciska choroba. Na biologicznym fundamencie próbuje zbudować program pozytywny. I tu książka rozczarowuje. Gdyby zrekonstruować zręby tego programu, z całej krytyki współczesności zostałoby niewiele. Ot, garść komunałów. Tak jak siłą prozy Franczak jest jej sensualność, skupienie na ciele i jego najbliższym otoczeniu, tak skłonność bohaterów do rezonerstwa, pewna, widoczna zwłaszcza w wypowiedziach Shirley, łatwość podsuwania uniwersalnych rozwiązań, wykładania życiowych mądrości wprost, może tylko irytować. W tych fragmentach powieść bądź ociera się o wypisy z liberalnej czytanki, bądź, co gorsza, popada w banał: „Jestem tego pewna teraz, że to jest najważniejsze, właśnie wolność, twoja własna, w środku. [...] Dlatego dobrze jest na jakiś czas, nawet jeśli będzie to bolesne, porzucić swoich bliskich. I być samemu ze sobą. A kiedy trzeba, to na zawsze”.
Nie jest to, chyba, wyłącznie warsztatowe potknięcie, raczej problem każdej tego rodzaju „prostej historii”, która o krańcowych momentach życia: miłości, chorobie, śmierci, próbuje mówić w sposób zwykły, przyziemny, bez patosu i bez wielkich pytań. Uciekając od pretensjonalności czy nadmiernej inteligenckości, zbyt łatwo osuwa się jednak w banał, zastępuje refleksję garścią złotych myśli, skomplikowane procesy społeczne i psychologiczne redukuje do maksymy, której rewelatorstwo kończy się na odkryciu: ważne sprawy są ważne i dlatego trzeba o nie dbać. Ciekawie pomyślana opowieść o uczeniu się śmierci, oswajaniu z ciałem i naturą zamienia się więc w kompensacyjną opowiastkę o urodzie życia, każąc szukać pociechy w rzeczach najprostszych, a jakość i kształt egzystencji uzależnieniając wyłącznie od decyzji jednostki.
Uciekając od pretensjonalności czy nadmiernej inteligenckości, powieść zbyt łatwo osuwa się jednak w banał, zastępuje refleksję garścią złotych myśli, skomplikowane procesy społeczne i psychologiczne redukuje do maksymy
Pobrzmiewa tu stary komunał Sartre’a: człowiek jest swoim własnym wyborem. Ale przykrojony do warunków zglobalizowanej konsumpcji komunał ten trąci egzystencjalnym coachingiem. Nie płeć, nie klasa, nie narodowość, nie kapitał społeczny i symboliczny, ale ty sam i ty sama decydujesz, czy skończysz jak te kolorowe kobiety ze stacji benzynowej, czy zamkniesz się w czterech ścianach własnego pokoju.
Daleki jestem od dopisywania prozie Franczak jednoznacznej klasyfikacji politycznej czy światopoglądowej. Gdyby jednak wziąć recepty Shirley za dobrą monetę, okazałoby się, że jedynym momentem, kiedy bohaterka może wyjść poza klasowe i kulturowe determinacje, jest śmierć. Ale i wtedy wybór ten ogranicza się właściwie do odmowy uczestniczenia w praktykach pielęgnacyjnych i zabiegach podtrzymujących życie. Shirley odmawia więc chodzenia, odmawia wstawania z łóżka, odmawia jedzenia, wypluwa tabletkę na sen, jakby w tych ostatnich chwilach cała jej wolność zawęziła się do tego, czego można nie robić. Odmowa, i to rozpoznanie rekompensuje nieco egzystencjalny banał dialogów, nie degeneruje jednak chorej, przeciwnie, pozwala jej odzyskać godność, zachować minimum sprawczości i kontroli nad własnym życiem. „Serce” mogło być ważnym utworem.
Recenzja ukazała się na stronie miszong.pl
Młoda kobieta z bagażem trudnych doświadczeń, które pomogły jej nauczyć się, jak podążać za głęboką mądrością. Tak, trochę patetycznie a trochę baśniowo można by przestawić – parafrazując słowa pewnej amerykanki – Wikę, główną bohaterkę Serca Radki Franczak. Świetnej kobiecej powieści inicjacyjnej zupełnie niezauważonej przez krytyków (poza Konradem Zychem) i, co dziwniejsze, krytyczki.
Sercu poświęciły kilka minut 12. odcinka Barłogu literackiego Karolina Sulej i Sylwia Chutnik, wrzucając je do szufladki onirycznej prozy powieściowej, „przy której można trochę marzyć, a trochę śnić”. I jakkolwiek chwała im, że o Franczak powiedziały już tysiącu potencjalnych czytelniczek, to z rzekomym oniryzmem powieści, o którym mowa w Barłogu, będę jednak polemizować. Rzecz w tym, że to jest książka o kobiecie, która się ze snu budzi. „Chciałam tylko zdławić strach” – przyzna przed sobą Wika, zapraszając nas do wnikliwej retrospekcji i śledzenia wypadków, które zmieniły jej życie – „przed samą sobą, możliwościami, ryzykiem. Chciałam iść wytartą ścieżką. Udawałam.”
Nieprzekraczalność autostrad
Wika i Stasiek podróżują autostopem do Szwajcarii, by zarobić trochę grosza na samodzielne studenckie życie. Wiemy, że to on jest pomysłodawcą i prowodyrem tego przedsięwzięcia – Wika (zanim się ocknie i uformuje) poddaje się temu, czego oczekuje od niej narzeczony, podporządkowując się, choć nie bez fochów, sytuacjom, które ich spotykają (dziwni kierowcy, z którymi podróżują, mycie szyb na stacji benzynowej, odmawianie sobie przyjemności, by oszczędzać kasę etc.). W pierwszym zetknięciu, w swojej lekko znudzonej, obojętnej pozie i erotycznej fascynacji silnymi, starszymi mężczyznami, przypomina dziewczynę z „Pewnego uśmiechu” Francois Sagan. To porównanie daje przeczucie, co ostatecznie wyniknie z relacji z delikatnym i troskliwym, choć nijakim w gruncie rzeczy Staśkiem.
„Miałam (…) w sobie dobrze rozbudowany radar ukierunkowany na pragnienia i potrzeby innych, tak jakby całe ciało i myśli skierowane były trochę bardziej na drugich. Z dużym powodzeniem stosowałam przepis babci, która wpajała mi od małego: „Kobieta jest najpiękniejsza, kiedy milczy. Nie mów. Słowa zabierają urodę”. Na zewnątrz byłam więc zadbaną milczącą dziewczyną, świetnie przystosowaną do odbioru innych. W środku zaś miałam wiele do powiedzenia, wiedziałam, jakie są rozwiązania i czego chcę, trzymałam to jednak dobrze pod kluczem. Cała ta machina kobiecości działała z oszałamiającym skutkiem, ale pochłaniała dużo czasu i energii”.
Można się spodziewać, że ta machina zadziała wreszcie jak gar nie mieszanej dłuższy czas owsianki – wybuchnie, rozbryzgując się na wszystkie strony. Do eksplozji potrzeba jednak ognia – a ten objawi się w życiu Wiki pod postacią Shirley, starszej pani (przez wgląd na jej temperament trudno nazwać ją staruszką), u której dziewczyna przez wiele miesięcy będzie mieszkać i pracować.
Radka Franczak już na pierwszej stronie zdradza, o czym jest jej książka, gdy słowami Shirley opowiada:
„W życiu robisz rzeczy, które nie mają nic wspólnego z rajem, ale ważne jest, czy to rozpoznajesz. Przeżyłam śmierć mojej mamy, kiedy jeszcze nie wiedziałam, kim jestem, miałam zaledwie piętnaście lat. Przeżyłam śmierć mamy tylko dzięki rezerwie miłości i dobrych rzeczy, jakie otrzymałam na początku życia. Ta delikatna tkanina, plątanina złotych nitek otulała mnie, układała się w dobry, bezpieczny, migoczący ciepłem wzór”.
Otóż Serce to opowieść o przywołaniu intuicji, która pomaga odkryć kobiecie własną naturę. To również historia o nadopiekuńczych matkach i bezradnych, usłużnych córkach, o depresji, marazmie, lękach i wyzwalającym doświadczeniu samotności. Jednym słowem – to wariacja na temat rosyjskiej baśni o Mądrej Wasylisie znanej między innymi ze słynnego, kultowego w zasadzie atlasu kobiecych archetypów, czyli „Biegnącej z wilkami” Clarissy Pinkoli Estés.
Pozwól umrzeć zbyt dobrej matce
Wasylisa jako mała dziewczynka traci matkę. Przed śmiercią dostaje od niej jednak małą, mieszczącą się w kieszeni laleczkę, która ma pomagać jej zawsze, gdy znajdzie się w opałach. Gdy ojciec Wasylisy żeni się powtórnie, dziewczynka staje się klasycznym popychadłem. Doznaje licznych upokorzeń od macochy i przybranych sióstr, które w końcu, by na zawsze pozbyć się Wasylisy z domu, wyprawiają ją po ogień do Baby-Jagi. Dziewczynka wyrusza przez ciemny las do domku staruchy, gdzie będzie musiała – sprzątając, piorąc, gotując i oddzielając ziarnka piasku od maku – zasłużyć sobie na to, po co przyszła. Zarówno po drodze, jak i podczas pracy, laleczka pomaga Wasylisie podejmować dobre decyzje, chroniąc przed zbłądzeniem i dzikimi zwierzętami. Oprócz obiecanego ognia Wasylisa otrzymuje od Baby-Jagi niezbędną wiedzę, z która wraca do domu. Jej ogień zamienia natomiast siostry i macochę w węgielki.
Wika jest jak Wasylisa – z początku usłużna, bezkonfliktowa, zbyt uprzejma. Małomówna, jak chciała babcia. Wyrusza w podróż (symbolicznie odcina się od matki, ale też, chyba przede wszystkim, od Staśka), do domu obcych kobiet (Shirley i jej córki Robin), którymi będzie się musiała zajmować. Pokornie, choć nie bez wewnętrznych oporów, wykonuje wszystkie polecenia (łącznie z niezwykle dla niej trudnym kąpaniem umierającej już Shirley) nim zyska mądrość. I nawet jest w książce taki kluczowy moment jej przemiany – dokonuje się ona właśnie wówczas, gdy Wika wchodzi w las.
„Wszystkie „gospodarskie” zajęcia – gotowanie, pranie, zamiatanie – oznaczają w rozwoju kobiety coś, co wykracza poza zwyczajność, napisze w interpretacji baśni Estés. Metafory te pokazują, w jaki sposób myśleć o życiu duchowym, jak je zmierzyć, nakarmić, ożywić, odświeżyć, oczyścić i uporządkować. Jeszcze nie tak dawno temu kobiety były głęboko związane z rytmem życia i śmierci. Wdychały ostrą woń żelaza z krwi porodowej. Obmywały tężejące ciała zmarłych. (…) Pranie i obmywanie to odwieczny rytuał oczyszczenia. Wiąże się nie tylko z oczyszczeniem, ale także (jak chrzest), z przepojeniem, nasyceniem duchowością i tajemnicą”.
Ale Wasylisą jest również Shirley, która zostając po śmierci matki całkiem sama, uczy się korzystać z wolności podarowanej jej przez samotność. Nabiera ogromnej siły, działającej na ludzi jak magnes.
Shirley stanie się z kolei nadopiekuńczą matką Robin, która – dosłownie i symbolicznie – uzależniona od jej opieki, przestraszona, że może okazać się zbędna, nie będzie pozwalała jej umrzeć. Zbyt zmęczona, głównie kurczowym trzymaniem spódnicy Shirley, nie potrafi zająć się sobą i popada w coraz większą frustrację. Nie bez powodu głównym zajęciem Robin jest uporczywa, niekończąca się praca w ogrodzie. To w końcu matka, zbyt dobra, zbyt troskliwa, jest w życiu Robin „żywotna i uporczywa jak chwast, rozrasta się, osłaniając córkę ochronnym parasolem swych liści” (Estés). Robin, walcząca z ogrodem, zawsze będzie zbyt niepewna i zagubiona, by wejść prosto w las z rosyjskiej baśni.
„Nieodłączną częścią wewnętrznych rytmów są pewne stałe okresy chaosu i uporządkowania. Naszym zadaniem jest zsynchronizować się z nimi. Jak komory serca, które się wypełniają i opróżniają na przemian, uczymy się zgodności z rytmem Życia-Śmierci-Życia, zamiast stawać się jego męczennicą. Porównajmy to do skakanki. Rytm już jest, trzeba kołysać się w przód i w tył, dopóki się go nie uchwyci”.
Serce w ogóle świetnie się czyta w parze z Biegnącą z wilkami, nie tylko z powodu baśni o Wasylisie – Franczak i Estés mają w parze do przekazania znacznie więcej.
Zraniona potęga smaku
Ponieważ opowieść Radki Franczak prowadzona jest z perspektywy lat, pozwala narratorce łączyć czasem odległe od siebie wątki i sytuacje, gdy widzi (czuje) w nich koherencję. Jednym z takich wątków, tworzących dla mnie drugi temat Serca, są rozważania o naturze i pięknie. Wika, porządkując bibliotekę męża Shirley, Séverina, często ogląda jego albumy ze starymi rycinami roślin, ogrodów albo gór a także mapy nieba. Przypomina jej to trochę czas, gdy wraz z ojcem (lekarzem) przeglądała atlasy anatomiczne.
„Razem z nim pojawiał się obraz parującego ciepłem, krwistego czerwonego serca, które rytmicznie i zawsze pompuje krew. Ten obraz towarzyszył mi od dawna”.
Jest w Sercu taki moment, gdy Wika odnajduje zakreślone przez Séverina czerwonym flamastrem uwagi o potrzebie piękna. Zaraz potem przywołuje dużo późniejsze wydarzenie, gdy jako dojrzała kobieta odwiedza swoją przyjaciółkę, fotografkę Edith, która mieszkając wysoko w Alpach, od kilku lat robi zdjęcia topniejących lodowców.
„Jeśli wejdziesz na lodowiec – opowiada Edith – to możesz wpaść w szczelinę, a twoje ciepłe ciało sprawi, że lód, topiąc się pod tobą, będzie wciągał cię w dół, powoli, coraz bardziej w głąb (…) Turyści chodzą po lodowcu (…) i co roku kilku z nich ginie (…) Archeolodzy, którzy tu pracują, powiedzieli mi, że topnieją już bardzo stare warstwy, takie, które były odporne na ciepło przez tysiące lat. Wypadają z nich idealnie zakonserwowane obiekty, chcieli, żebym to fotografowała: narty sprzed tysiąca lat, but z epoki brązu, narzędzia myśliwskie, części ubrań… i najbardziej znany, ta mumia…”
Tu zostaje przytoczona słynna historia Ötziego, człowieka z lodu. A mnie przyszedł od razu na myśl obejrzany w zeszłym roku film Andrew Haigha 45 lat.
Lodowiec, którego dotyka Wika, jest jak umierające zwierzę. „Prawie na całej długości Szwajcarzy przykryli go materiałem, specjalnym kocem, chcąc uchronić przed topnieniem (…) Stałyśmy na brzegu zmarzliny, słysząc, jak zewsząd sączy się woda (…) Patrzyłam, przygnębiona. Podeszłam blisko i wyciągnęłam rękę. Dotknęłam zimnej, ostrej, chropowatej, brudnej powłoki. Widać było, jak kapie, jak się skrapla, krwawi wodą po bokach, z przodu, wszędzie.”
Wrażenia Wiki przypominają mi treść majowego wykładu Stefana Chwina, wygłoszonego w ramach krakowskiego Festiwalu Copernicus, którego treść opublikował niedawno Tygodnik Powszechny:
„Czy to jest piękno? Mgławice podobne do plam ogromnej egzemy, straszliwe ciśnienia raniące wszystko, smugi pyłu podobne do sinawych liszai, kosmiczne chmury podobne do wybroczyn pod skórą nieba, wysypka gwiazd na czarnym ciele ciemności. To chyba nie przypadek, że atlas zjawisk astronomicznych dość mocno przypomina encyklopedię schorzeń dermatologicznych. Trzeba wiele samozaparcia, żeby nieskończoną nudę kosmicznych podróży uznać za euforię poznania. Patrzenie przez teleskop może zranić duszę do krwi. (…) Czasem przychodzi mi do głowy, że wszechświat jest wielkim kosmicznym bólem, że skręca się w cierpieniach wiecznych przekształceń, że nie ma żadnej materii martwej, że człowiek wymyślił materię martwą po to, żeby mu było wygodniej bez żadnych skrupułów ją eksploatować, raniąc, łamiąc, kłując, tnąc, rabiąc, miażdżąc, krusząc, zadając jej dla własnego pożytku wszelkie możliwe rany. (…) Moja dusza rwie się do dzieciństwa ludzkości i dzieciństwa własnego, kiedy w głębokim, uskrzydlającym wzruszeniu oglądałem średniowieczne ryciny sfer kosmosu, grające tarcze istnienia, niesłyszalny szelest przestrzeni, promienie słońca podobne do włóczni, rozcinające ciemny błękit, i widok małego człowieka, który nocą wychodzi z domu, podchodzi do samej krawędzi płaskiej Ziemi i ręką wyciągniętą przed siebie dotyka gwiaździstej kopuły nieba, nakrywającej krajobraz, jakby wędrował czubkami palców po wklęsłej powierzchni kryształowego słoja. Tam mnie popycha zraniona potęga smaku”.
Spod koca pokrywającego alpejski lodowiec wyłania się u Franczak mroczna istota stworzenia, która popycha nas, niczym tych nieszczęsnych turystów, w rozpacz i śmierć. Pod postacią Edith skrywa się to samo odwieczne pytanie o piękno, które znamy z Pająków pana Roberta Pucka, a które ponowił w swoim wykładzie Chwin: „Czyż artysta nie powinien zerwać tej kłamliwej zasłony? Odsłaniać prawdziwe dzieło wielkiego Tkacza? A może przeciwnie: powinien właśnie zasłony tej strzec ze wszystkich sił?”