„Ludzkie nieszczęście to zawsze radość dla archeologa” – mówi główny bohater Ślepego archeologa. Ludzkie nieszczęście to także radość dla czytelnika kryminałów; wszak na nieszczęściu właśnie bazuje ten gatunek.
Po tym, jak dobrze bawiłam się z Simoną Brenner w Regule nr 1, bardzo chętnie sięgnęłam po nową powieść Marty Guzowskiej, by przekonać się, jakie nieszczęścia tym razem przygotowała dla swoich bohaterów. Sięgnęłam tym chętniej, że autorka wprowadziła w niej bohatera, w którego dosyć trudno uwierzyć: niewidomego archeologa.
Przepraszam, ślepego. Tom Mara, bo tak nazywa się tytułowy bohater powieści, nie lubi użalania się nad jego niepełnosprawnością i woli nazywać siebie ślepcem niż niewidomym (nawet jeśli jest to uważane za faux pas). A przy tym świetnie sobie radzi: jest inteligentnym, odnoszącym sukcesy archeologiem, szefem wykopalisk na Krecie. Ma dziewczynę, Ifigenię, pracującą na tych samych wykopaliskach, i oddanych współpracowników. Brak wzroku nadrabia pozostałymi zmysłami i doskonałą pamięcią, dzięki czemu radzi sobie niemal bez pomocy. Bywa przy tym arogancki i obcesowy (sama autorka nazywa go „nadętym pyszałkiem”; motto z serialu „Dr House” też jest zresztą pewną wskazówką interpretacyjną). Krótko mówiąc: pod względem charakteru jest bohaterem typowym dla powieści Marty Guzowskiej.
Życie Toma toczy się ustalonym trybem do chwili, kiedy na terenie wykopalisk ktoś znajduje ciała dwójki polskich turystów. Niedługo później Tom dostaje wiadomość z pogróżkami. Nadawca grozi jednak nie jemu, a jego asystentce. Archeolog musi rozwiązać pewną zagadkę, by nikomu nic się nie stało. Ale o co tak naprawdę chodzi…?
Marta Guzowska świetnie prowadzi fabułę. Choć od początku wiemy, że wydarzenia skończą się czyjąś śmiercią, dzięki temu, że narratorem jest Tom – który do samego końca nie wie, kto jest nadawcą tajemniczych wiadomości i po co w ogóle cała ta intryga – czytelników czeka sporo niespodzianek. Narracja biegnie w dwóch płaszczyznach czasowych. W połowie września Tom opowiada na kreteńskim posterunku, jak zabił dwie osoby (spokojnie, to żaden spojler, dowiadujemy się tego w pierwszych kilku zdaniach książki). Co drugi rozdział przenosimy się zaś kilka dni wstecz, by dowiedzieć się, co do tego doprowadziło. Poznajemy coraz lepiej Toma i jego współpracowników, a także teren wykopalisk. A im więcej się dowiadujemy, tym bardziej gmatwa się cała historia.
Autorka ze względu na swój zawód ma bardzo dużą wiedzę o archeologii. Jej książki nie mają jednak w sobie nic z nudnych wykładów o historii, datowaniu i zabytkach. Wprost przeciwnie, odnoszę wrażenie, że wiedza autorki pozwala jej opisywać te tematy swobodnie, ze swadą, tak, że czytelnik ani przez chwilę się nie nudzi, za to z przyjemnością chłonie informacje. Podobnie zresztą rzecz ma się z opisami samej Krety: to nie wiedza wzięta z google’a, a osobiste doświadczenie pozwoliły autorce plastycznie oddać rzeczywistość. Ten spalony słońcem, lekko przykurzony świat… A jeszcze przed lekturą zastanawiałam się, jak Marta Guzowska wybrnie z opisów, które przecież stanowią niezbędną warstwę powieści, a przy niewidomym narratorze znacznie trudniej wprowadzić (choć warto dodać, że Tom stracił wzrok jako nastolatek, więc co nieco jeszcze pamięta). No i okazało się, że wybrnęła świetnie: pokazanie, jak przedstawia się świat „widziany” dotykiem i słuchem, czyni Ślepego archeologa powieścią bardzo sensualną (jeśli mogę się tak wyrazić).
Marta Guzowska za swoją debiutancką powieść zdobyła Nagrodę Wielkiego Kalibru. Czy któraś z jej kolejnych powieści powtórzy to osiągnięcie – zobaczymy. I choć zakończenie Ślepego archeologa jest jedynym, co nie do końca podobało mi się w tej powieści, bardzo się cieszę, że po nią sięgnęłam. Autorka stworzyła bowiem kolejną udaną wariację na temat gatunku.