„Dlaczego mam opowiadać historię o niefajnych ludziach? Miałbym doła, pisząc taką książkę. Ja w ogóle uważam, że ludzie mają i dobre, i złe cechy. Sami decydują, które z nich wyeksplorować ” – mówi Igor Brejdygant, autor Paradoksu. W szczerej rozmowie opowiada o tym, czym się kierował, konstruując swoich bohaterów. Przyznaje, że książkowy Kaszowski ma wiele z… Bogusława Lindy. Zdradza też, dlaczego tak długo kazał nam czekać na swój literacki debiut. I mówi, co myśli o filmach dokumentalnych, które tylko udają, że „tak było naprawdę”.
Skąd wziął się pomysł, żeby scenariusz do serialu Paradoks zaadaptować na książkę?
– Za tym nie stoi jakaś skomplikowana historia. Spotkałem się z wydawnictwem Marginesy, które zaproponowało, żebym napisał dla nich książkę. Wspólnie doszliśmy do wniosku, że warto ją stworzyć na podstawie scenariusza do serialu „Paradoks”. Dzięki temu było się od czego odbić i w jakiś sposób ustawiło mnie to marketingowo, a w związku z tym, że miał to być mój debiut książkowy, taka platforma do odbicia się była bardzo przydatna.
Każda sytuacja ma jednak dobre i złe strony. Plus był taki, że pisząc tę książkę, czułem się w pewnym sensie bezpiecznie, kiedyś już tę historię opowiedziałem i wiedziałem, że ma sens. Z drugiej strony było trudniej, bo nie niosła mnie już ciekawość samych zdarzeń. Na szczęście pojawiły się inne ciekawości do zaspokojenia, np. bohaterów, miejsc, splotów sytuacji, relacji – różne rzeczy, które w scenariuszu były w ograniczonym stopniu opisane, a tutaj mogłem popłynąć.
Jak technicznie wyglądała u pana praca nad książką?
– Po pierwsze unikałem oglądania serialu w trakcie pisania, natomiast do scenariusza sięgałem i się nim podpierałem. Historia kryminalna jest opowieścią, którą trzeba naszkicować dosyć precyzyjnie. W związku z tym, jeżeli już raz była w ten sposób opisana, to wymyślanie jej od początku nie ma sensu, a wręcz jest trochę ryzykowne. Skoro więc umówiliśmy się z wydawnictwem, że opowiadam tę samą historię, zbudowaną z tych samych klocków, to szczególnie w warstwie intrygi jak najbardziej podpierałem się scenariuszem.
W książce nie znalazły się wszystkie epizody z serialu. Czym się pan kierował wybierając te konkretnie historie?
– W powieści znalazły się te, które są mi najbliższe, nie tylko ze względu na łamigłówki, o których opowiadają, ale także ze względów emocjonalnych. Poza tym, proszę zauważyć, że to jest pierwsze pięć epizodów z serialu. Zaważyły więc także względy praktyczne – zwyczajnie okazało się, że jeśli miałbym ująć wszystkie wątki ze scenariusza, to pewnie powstałoby coś na miarę „W poszukiwaniu straconego czasu” w sensie długości oczywiście jedynie (śmiech).
Zastanowiło mnie, że świat przez pana przedstawiony jest bardzo idealistyczny — dobrzy policjanci, a dawniej milicjanci pozostają dobrzy i praworządni do końca, a źli nie są źli do szpiku kości. W tym drugim przypadku mam na myśli choćby Waldemara i Zielińskiego. Jest pan idealistą?
– Oczywiście, jestem idealistą, romantykiem i jestem sentymentalny. Z czego to wynika? Nie wiem. Natomiast bohaterowie „Paradoksu” — nie są szczególne przylukrowani, wszyscy mają jakąś ciemną stronę, która nam się nieszczególnie podoba. Na przykład podkomisarz Majewska jest zasadnicza i trzyma się przepisów, z kolei inspektor Kaszowski bywa chamski i nieokrzesany. Ale — summa summarum — dlaczego mam opowiadać historię o niefajnych ludziach? Miałbym doła, pisząc taką książkę. Ja w ogóle uważam, że ludzie mają i dobre, i złe cechy. Sami decydują, które z nich wyeksplorować. Ja zdecydowałam, że pisząc tę książkę będę szukał tych dobrych . Zresztą w życiu też staram się robić podobnie, to my wybieramy, które cechy pielęgnujemy. Pomogłem moim bohaterom wyciągnąć ich atuty.
Kolejna rzecz, która mnie zaskoczyła, to profil psychologiczny Kaszowskiego. Chyba bliska mu jest myśl Kanta: Niebo gwiaździste nade mną i prawo moralne we mnie. Kaszowski bowiem prawo rozumie po swojemu i czasem pozwala na to, żeby to ludzie sami wymierzali sprawiedliwość.
– Tak, to jest oczywiście na pewno dyskusyjne i kontrowersyjne również dla mnie zresztą. Swoją drogą, ktoś już mnie za to próbował kiedyś nawet zganić. Kaszowski jest jaki jest. Policyjny konsultant, z którym rozmawiałem na temat literackiej postaci Kaszowskiego, powiedział mi, że funkcjonariusze policji czasem postępują tak jak on. Nie chcę przez to powiedzieć, że prawo jest fikcją. Kaszowski nie zawsze podejmuje słuszne decyzje, ale też na szczęście nie jest zawsze ich pewien. A ja najbardziej nie lubię ludzi, którzy są zawsze wszystkiego w stu procentach pewni.
A wracając do serialu — był pan zadowolony, że Kaszowskiego zagrał właśnie Bogusław Linda?
– To że Linda wcielił się w tę rolę, to było dla mnie miłe zaskoczenie. Od zawsze lubiłem go i ceniłem jako aktora i wreszcie miałem okazję poznać osobiście i mówiąc nieco skrótowo okazał się po prostu bardzo fajnym gościem i niezwykle profesjonalnym aktorem. Kaszowski, którego zbudowałem na potrzeby książki siłą rzeczy sporo dostał od Lindy, trochę to się musiało wszystko zmacerować.
Byłem też zadowolony, że to Ania Grycewicz wcieliła się w rolę Majewskiej, choć byli tacy widzowie, którzy twierdzili, że jej gra była za trudna. W ogóle zdaje się dla wielu serial był za trudny, nawet jeden z widzów napisał w komentarzu na stronie, żeby telewizja zdjęła „Paradoks”, bo jak go ogląda, to się musi skupić.
Chciałam się jeszcze przez chwilę zatrzymać nad tym, jak pan konstruował bohaterów – najpierw scenariusza, potem książki.
– Bohaterowie są raczej wymyśleni, tu nie ma jakichś bezpośrednich wzorców personalnych. Nie mogę powiedzieć, że Kaszowski to tak naprawdę X albo Ygrek. Ale kiedy już wymyśliłem Kaszowskiego, to potem tekst — jak już wcześniej wspomniałem — trafił do konsultanta policyjnego. On nie miał mi doradzać w sprawie bohatera, tylko powiedzieć, czy nie ma jakiś ewidentnych przekłamań. Tymczasem on stwierdził, że jest to postać wysoce prawdopodobna, a to dla mnie wystarczająca rekomendacja. Ten serial ani później książka nie miały nigdy ambicji bycia dokumentem czy reportażem.
Nie jak u Patryka Vegi?
– Nie, to jest inna literatura, czy raczej inny film. Szanuję tamten sposób opowiadania rzeczywistości, wiem, że jest duże zapotrzebowanie na film i literaturę, która opowiadają, że to było naprawdę. Z przykrością muszę jednak poinformować czytelników, że to tak naprawdę, nie jest naprawdę. Tylko udaje, że jest naprawdę. A ja nie udaję, że jest naprawdę, ale okazuje się, że jest prawdopodobnie.
Sporo konsultowałem, ale taki doświadczony konsultant policyjny wie, że nie ma sensu urealniać scenariusza czy tekstu literackiego na siłę, bo takie realne sytuacje są po prostu banalne i nudne. Pomijając fakt, iż życie najczęściej nie trzyma się zasad dramaturgii, no może z wyłączeniem meczy piłkarskich, trzeba zostawić tę licentia poetica, żeby to zaciekawiało czytelnika. Gdyby to wszystko urealnić, to ludzie odkładaliby książki i wyłączali telewizory.
Pana powieść bardzo dobrze mi się czytało nie tylko ze względu na wciągającą akcję, ale także z uwagi na stronę literacką — swego rodzaju misterność języka, jego elegancję. Są takie perełki, które sprawiły, że tekst był dla mnie plastyczny. Choćby moment, kiedy Kaszowski ruszył autem, a ziemia pod kołami zachrzęściła jak grylażowe cukierki. Ale takich fragmentów jest wiele.
– Rzeczywiście, możliwość zabawy słowem to jeszcze jeden powód, dla którego zdecydowałem się napisać książkę. Kiedy piszę scenariusze, to mam często takie uwagi od reżyserów, że za dużo jest tam tego mojego języka. Mam taką przypadłość, że pisząc na przykład opis miejsca, konstruuję go pod reżyserię – wprowadzam atmosferę, w jakiej chciałbym, żeby odbyła się ta scena — próbuję w ten sposób pomóc kolegom realizatorom, choć nie wiem na ile oni z tych uwag potem korzystają. Tak, język jest ważny, jest podstawą naszego bytowania intelektualnego, pomaga nam okiełznać magmę rzeczywistości nadać jej sens i kierunek.
Tym bardziej zastanawiam się, dlaczego tak długo kazał pan czekać na swoją pierwszą książkę?
– Z bardzo prozaicznego powodu. Żyjemy w pewnych uwarunkowaniach, a ja mam tak ustawione priorytety, że muszę przede wszystkim utrzymać rodzinę. Żeby temu sprostać w życiu bardzo wiele robiłem, imałem się różnych zajęć i w jakimś momencie dotarłem do miejsca, w którym zacząłem żyć i utrzymywać bliskich z pisania scenariuszy. Ale jest też druga rzecz – przez to, że robię w życiu tak wiele rzeczy, odkrywam wciąż nowe lądy, ale zawsze są one w pobliżu filmu. Była reżyseria, fotografia, scenopisarstwo, agencja reklamowa, bywałem też producentem i aktorem. Teraz wchodzę nieśmiało na pole literatury, aczkolwiek przynajmniej na razie od filmu nie oddaliłem się za bardzo.
Po obejrzeniu serialu, pomyślałam, że czegoś mi w nim brakuje. W każdym odcinku był co prawda jakiś mały paradoks, ale nie doszukałam się tego najważniejszego, tytułowego.
– Serial rzeczywiście kończy się w sposób otwarty, nie zamykamy wszystkich wątków celowo, aby można było nakręcić kolejną serię, ale mamy tam też paradoks dosyć zasadniczy, którego oczywiście nie mogę zdradzić, bo wszedłby wtedy na ostatnie pięć stron książki. W powieści jest jeszcze o jeden paradoks więcej – miałem troszkę więcej czasu na przemyślenie, ale nie zdradzajmy szczegółów.
Wiem, że pracuje Pan nad kolejnym scenariuszem – do serialu Belle epoque. Zdradzi Pan coś więcej na temat tej produkcji?
– To jest znów kryminał, z rozbudowanym tłem obyczajowym. Jestem scenarzystą prowadzącym, a jednocześnie piszącym, czyli piszę niektóre odcinki, ale głównie czuwam nad całością. Konstrukcja jest podobna do Paradoksu, czyli w każdym odcinku pojawia się jakaś zagadka kryminalna, a w tle jest wątek nadrzędny tak obyczajowy jak i zapleciony w niego wątek kryminalny. Rzecz dzieje się na początku XX wieku w Krakowie, bardzo mroczne zbrodnie, bardzo piękne stroje, bieda i bogactwo, blichtr i błoto. Polecam.
A pisze pan zdaje się też już kolejną książką?
– Tak, piszę kolejny kryminał. Tym razem nie będzie wielu przypadków. Będzie… jeden wielki przypadek. Narracja będzie prowadzona z punktu widzenia trzech postaci — policjantki, seryjnego mordercy i potencjalnej kolejnej ofiary tego ostatniego. Narzuciłem sobie konkretne tempo pracy i codziennie staram się pisać po pięć tysięcy znaków. Wychodzę z założenia, że nie ma co czekać na natchnienie. Tym bardziej, że potem okazuje się na przykład, że to, co było napisane w męce jest lepsze od tego, co pisało się łatwo i w porywie natchnienia.