Rok 1957, stalinizm w Polsce dobiegł końca, trwa odwilż. Do Ciechocinka przybywa Fabian – weteran Armii Andersa, który po II wojnie światowej zamieszkał w Wielkiej Brytanii. Doskonały puzonista jazzowy. Twierdzi, że chce tylko tańczyć i grać swing, ale czy na pewno nie jest emisariuszem rządu na emigracji?
O PRL-u, jazzie i polskich kompleksach wobec Zachodu rozmawiamy z Włodzimierzem Kowalewskim, autorem powieści Excentrycy. Której ekranizacja – wyreżyserowana przez Janusza Majewskiego i nagrodzona Srebrnymi Lwami na festiwalu w Gdyni – właśnie wchodzi na ekrany.
Tomasz Pstrągowski: Podstawowe pytanie Excentryków, powtarzane przez wielu bohaterów powieści, brzmi: dlaczego Fabian wraca do Polski lat 50.? Dlaczego bohater wojenny, weteran Armii Andersa, który po wojnie osiadł w Wielkiej Brytanii, wraca do tej PRL-owskiej szarzyzny?
Włodzimierz Kowalewski: Kim naprawdę jest Fabian? – to podstawowe pytanie, na które powinien sobie odpowiedzieć czytelnik Excentryków. Czy to cwaniaczek, który umiał zarobić na Zachodzie duże pieniądze? Czy uciekinier, który wzbogacił się na malwersacjach, zapaliło mu się pod stopami i musiał wiać z Anglii? Czy może jednak zupełnie nowego typu emisariusz londyńskiego rządu? Ktoś, kto przyjeżdża bez żadnego kamuflażu, nie prowadzi żadnej działalności politycznej i agitacyjnej, a jedynie gra jazz? Może to cichociemny zachodniej kultury mający kontynuować dzieło emisariuszy politycznych i wojskowych?
Gdyby dzisiaj publicznie i głośno powiedział pan o Polakach, że pragną zachodniej kultury, zostałby pan co najmniej wyśmiany. Zachód jest obecnie przez wielu postrzegany jako zgniły, chory, słaby, nieudolny przez swój liberalizm. Wpuszcza do siebie obce kultury, toleruje relatywizm moralny. Ale ta konserwatywna perspektywa jest u nas czymś nowym. W latach, o których piszę, każda błyskotka, każdy gładki papierek przywieziony zza żelaznej kurtyny były obiektem pożądania i kultu, nie mówiąc o papierosach, ciuchach czy płytach.
Dobrze obrazuje to zorganizowana w roku 1952 w warszawskim Arsenale prześmiewcza w założeniu wystawa Oto Ameryka, poroniony projekt komunistycznej propagandy, w ramach którego usiłowano pokazać narodowi degrengoladę kultury zachodniej. Zgromadzono tam reprodukcje abstrakcyjnej sztuki nowoczesnej, rozmaite kiczowate gadżety, krzykliwe reklamy, butelki Coca-Coli, a w tle puszczano muzykę swingową. Liczono, że oglądające to wycieczki z zakładów pracy wyjdą zgorszone, pełne słusznego klasowo obrzydzenia. Okazało się jednak, że ludzie walili na tę wystawę drzwiami i oknami, by zobaczyć cokolwiek amerykańskiego, by chociaż w taki sposób obcować z kulturą wolnego świata. Tak silna była tęsknota za innym życiem.
Jak wyglądał ten desant kulturowy?
Młodzi ludzie, nazywani bikiniarzami, chcieli wyglądać tak, jak ich rówieśnicy na Zachodzie. Chcieli się wyróżniać, manifestować swoją indywidualność i niezależność, choć czasem wypadało to groteskowo. Nie był to bunt intelektualny, raczej prowokacja. Władza ich tępiła, bo odcinali się od powszechnej szarzyzny, nosili kolorowe skarpetki i krawaty, buty na słoninie – zamawiane u szewców za wielkie pieniądze.
Był też tygodnik Przekrój, dziś najciekawsze źródło wiedzy o tamtej epoce i doskonały obraz tęsknot Polaków. Każdy numer wypełniały artykuły o Paryżu, Rzymie, o repertuarach tamtejszych teatrów i kin (w szczególności o filmie włoskim). Wiele pisano o modnych pisarzach – Albercie Camusie czy Françoise Sagan. Ba, nawet o samochodach - chwalono na przykład podjętą przez władze decyzję, by importować do Polski partię Fiatów 500 (choć wiadomo było, że dostaną je wybrani i po znajomości), opisywano fenomen skuterów, robiących furorę wśród włoskiej czy francuskiej młodzieży. Przekrój był wtedy poczytnym, wysokonakładowym pismem.
Zresztą desant, jak to pan zgrabnie określił, zaczął się jeszcze w latach 40., gdy do Polski wracali z Zachodu żołnierze z Armii Andersa. Często przecież nie do wielkich miast, ale na prowincję, do swoich rodzinnych miejscowości. Nierzadko zdarzało się, że przywozili ze sobą płyty z modną muzyką swingową. Podczas zbierania materiałów do książki okazywało się ku, mojemu zdziwieniu, że nawet w mniejszych miejscowościach powstawały big bandy. Choćby zespół Hot Boys z Brodnicy, który z sukcesami koncertował.
Mieliśmy kompleksy?
No pewnie! Nie tylko kulturowe, ale wręcz cywilizacyjne, często sprowadzone do najprostszych rzeczy. Zazdrościliśmy Zachodowi wszystkiego, nawet cytryn czy pomarańczy. Bohaterowie Excentryków rzucają się na Fabiana i wypytują o najdrobniejsze szczegóły. Buty, herbatę, wygląd sklepów, obfitość towarów. To normalność, ale niczego z tej normalności nie było w Polsce. Byliśmy wygłodzeni, spragnieni dóbr.
Pierwowzorem postaci Fabiana był dziadek pańskiego przyjaciela...
Dwóch dziadków! Dziadek Piotra Piaszczyńskiego – poety; i mój dziadek.
Ojca mojej matki nie poznałem osobiście. Władysław Piechocki był zawodowym podoficerem. Odbył drogę typową dla polskich żołnierzy – Wrzesień, sowiecki obóz, Iran, epopeja armii Andersa. Nie wrócił jednak do Polski i został w Anglii. Zmarł w roku 1969. Znałem go tylko z paczek, które nam przysyłał. Otwarcie takiej paczki, szczególnie tych świątecznych, było wielkim wydarzeniem. Kolorowe opakowania, cudowny zapach roznoszący się po mieszkaniu. A w środku grube czekolady Cadbury’s, figi, rodzynki, daktyle, pachnące mydło, czasem jakaś zabawka dla mnie... Głupstewka, drobiazgi; ale to rozbudzało wyobraźnię, budziło pragnienia, pokazywało, że jest gdzieś daleka planeta zupełnie odmienna od tej, na której musimy żyć.
Natomiast dziadek mojego przyjaciela zdecydował się na powrót do Polski. Nagle, niespodziewanie, pod koniec lat 50., gdy przecież doskonale wiedziano już, jaki system zafundowała nam władza ludowa. Wrócił nie do siostry – tak jak Fabian – ale do żony. I nie do Ciechocinka, ale do Krynicy Górskiej. I choć Henryk Piaszczyński wrócił do Polski końca lat 50., to w żaden sposób nie wpisał się w struktury ówczesnego państwa. Nie wstąpił do partii, nie poszedł do pracy, żył na utrzymaniu żony i zajmował się tańcem. Chodził na młodzieżowe fajfy i tam, pan po pięćdziesiątce, obtańcowywał młode dziewczyny. Oczywiście, początkowo postrzegano go jako śmiesznego, podstarzałego Don Juana. Ale szybko zauważono, że to mistrz. Dziewczyny zaczęły do niego lgnąć, bo mogły się nauczyć jive’a, quick-stepa, może nawet rock and rolla. Finał tej historii nastąpił podczas potańcówki, gdy w trakcie ognistego, swingowego numeru, pan Henryk nagle przewrócił się na parkiet i… umarł. Zupełnie jak bohaterowie wiersza Excentrycy Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Był takim excentrykiem.
Jerzy Kirchmayer, historyk, który służył z nim w jednym pułku, pisał nieco złośliwie, iż dziadek mojego przyjaciela nie wyróżniał się niczym szczególnym poza znakomitą prezencją w mundurze, wspaniałą jazdą konną i wspaniałymi umiejętnościami tanecznymi. A jednak ta piękna postać ma ważny wymiar ponadczasowy – dowodzi, że żadna władza, lewicowa czy prawicowa, żadna propaganda groźbami ani pięknymi frazesami tak naprawdę nigdy nas nie zmusi do zmiany własnego sposobu myślenia, własnego podejścia do życia.
Dlaczego ludzie, którzy po wojnie wylądowali po lepszej stronie żelaznej kurtyny decydowali się na powrót do Polski?
Społeczeństwo brytyjskie nie gloryfikowało ich jako bohaterów. Ci ludzie otrzymali od państwa brytyjskiego bardzo skromne zasiłki i aby żyć na jako takiej stopie, musieli ciężko pracować. Zazwyczaj poniżej swoich kwalifikacji. Nawet wojskowi w stopniach generałów i pułkowników zarobkowali robiąc swetry na maszynach, chałupniczo produkując tandetną biżuterię, bywali dozorcami, kucharzami, konduktorami. Mój dziadek pracował jako robotnik w fabryce wyrobów z tworzyw sztucznych. To rozczarowywało, zwłaszcza jeżeli miało się w pamięci wysoki status tych ludzi w przedwojennej Polsce.Siostra Fabiana, Wanda, nie chce angażować się w działalność zespołu, bo jak można grać jazz po tych wszystkich tragediach, które przeszły przez Polskę.
Zależało mi, by Wanda obrazowała skomplikowane, tragiczne losy wielu Polaków. Nie mówię tego wprost, ale czytelnik powinien się domyślić, jak wyglądało jej życie w czasie wojny, gdy została wywieziona do Rosji, i po powrocie do obcego jej miasteczka. Gdy Fabian namawia ją, by śpiewała swing, Wanda ma obiekcje. Tym bardziej, że ma występować, jak sama to określa, przed opuchniętymi z przechlania mordami towarzyszy.
Wydaje mi się jednak, że Wanda nie jest reprezentatywna. W ogólnym odczuciu społecznym nie było tego rodzaju oporów. Moja mama również została ciężko doświadczona. Przed wojną mieszkała na Wileńszczyźnie, po wojnie znalazła się w Olsztynku na Mazurach. Długo nie wiedziała, czy jej ojciec i brat przeżyli (później okazało się, że brat trafił na Syberię). Ale wciąż opowiada o entuzjazmie, który wstąpił w nią i jej rówieśników zaraz po wojnie. O zabawach, wystrojonych dziewczynach i przystojnych chłopakach, szaleńczych tańcach do świtu. Współcześni politycy i historycy chcieliby trwania jakiejś nieustającej traumy, ale przecież ludzie musieli odreagować wojnę, biedę, śmierć najbliższych.
Pana bohaterowie odreagowują przez jazz. Jaką rolę odgrywał jazz w Polsce lat 50.?
Jazz katakumbowy, alternatywny, którego pionierami byli Komeda, Trzaskowski, cały zespół Melomani - pojawił się w Polsce na początku lat 50. i był mocno zwalczany przez komunistyczną władzę. To był powiew imperialistycznego Zachodu, wykwit wrogiej, burżuazyjnej kultury, która przynieść mogła tylko dekadencję. Modern jazz wykonywano nieoficjalnie, z wielkim trudem przebijając się do ogólnej świadomości, a interesowali się nim przede wszystkim młodzi ludzie z kręgów studenckich. Władze widziały w nim niebezpieczeństwo, gdyż był muzyką elit i egzystencjalistów, proponował indywidualizm, a odwracał się od ideałów spod znaków sierpa i młota.
Ale był też inny jazz, nawiązujący do wielkiego jazzu swingowego lat 20. i 30. Funkcjonował w muzyce rozrywkowej, więc komunistyczne władze nie zwracały na niego większej uwagi. Mimo presji i podporządkowania ideologii, pozwalano, by w muzyce tanecznej i piosenkarskich szlagierach znalazła się namiastka jazzowych brzmień i klimatów. Wystarczy posłuchać wczesnych nagrań Nataszy Zylskiej, Marii Koterbskiej, orkiestr Cajmera i Wicharego.
Pana bohaterowie nie wpisują się w stereotyp zahukanych obywateli PRL-u, którzy nie mają pojęcia, co dzieje się na Zachodzie. W Excentrykach jazz jest nie tylko popularny, ale i przyjmowany z pewnym błogosławieństwem przez władzę.
Proszę pamiętać, że akcja Excentryków rozgrywa się w czasie tak zwanej odwilży. Akcję książki osadziłem w roku 1957 – tuż po Październiku, gdy partia luzowała śrubę. Władze patrzyły wtedy na jazz łaskawiej. Zresztą, w powieści ta łaskawość partyjnych władz Ciechocinka nie jest do końca szczera i ma swój cel.
Na ile to poluzowanie śruby było autentyczne, a na ile była to gra władzy, próbującej rozładować napięcie?
Oczywiście, że była to gra wynikająca z poczucia bezradności. Najważniejsze osoby w partii nie wiedziały przecież, jak potoczą się wypadki po 1956 roku. Dziś wiemy, że ekipie Gomułki udało się obronić komunizm – i to niewielkim kosztem, bo przecież nie doszło w Polsce do tak tragicznych wydarzeń, jak na Węgrzech w 1956 czy w NRD w 1953 – ale wtedy to wcale nie było jednoznaczne. Czuło się wiatr zmian. Ostatecznie sytuacja dość płynnie przeszła w tak zwaną małą stabilizację, która zapanowała w Polsce na przełomie lat 50. i 60. Wielu uwierzyło wtedy, że sprawy zmierzają w dobrym kierunku, w stronę jakiejś demokratyzacji i emancypacji kulturalnej. Obecnie wiemy, że były to mrzonki, a rozpoczęte wtedy rządy Gomułki zakończyły się marcem 1968 roku i masakrą robotników na Wybrzeżu w grudniu 1970.
Niemniej, gdy się studiuje materiały z epoki – przede wszystkim inteligenckie pisma z Przekrojem na czele – ma się poczucie powiewu wolności. Ludzie naprawdę wierzyli, że coś się w Polsce zmienia na lepsze.
Jazz nie jest pana muzyką.
Nie, z racji pokoleniowych jestem miłośnikiem klasycznego rocka z przełomu lat 60. i 70. To zresztą jeden z tematów mojej poprzedniej powieści - Bóg zapłacz. Do jazzu doszedłem okrężną drogą. Kiedyś wydawało mi się, że istnieje wielki antagonizm między muzyką rockową a jazzem. Że to są dwa różne spojrzenia na człowieka: rock, zwłaszcza w wydaniu King Crimson, Pink Floyd czy The Doors jest spojrzeniem ambitnym, poetyckim i refleksyjnym, a jazz ma niefrasobliwy i abstrakcyjny stosunek do rzeczywistości.
To było myślenie niezwykle naiwne. Przecież najwięksi muzycy rockowi darzą jazz i twórców jazzu ogromną estymą. Właściwie na każdym kroku w rocku spotyka się cytaty i aluzje do jazzu. Muzycy rockowi chętnie koncertują z jazzmanami, zapraszają ich do nagrań. Dire Straits złożyli jazzowi hołd w postaci Sułtanów swingu.
Kiedy sięgnąłem w końcu po jazz, zdziwiło mnie, jak bardzo swing – szczególnie ten stary, z lat 20. i 30. – przypomina muzykę rockową. Ba, swing jest o wiele bliższy rockowi niż cały współczesny, awangardowy jazz. Zespołowe brzmienia, dynamiczne wejścia całego bandu, melodia, ograniczenie improwizacji, rola wokalu i wreszcie apoteoza młodości - to wszystko punkty wspólne tych epok i gatunków.
Zaskoczył mnie liberalizm obyczajowy bohaterów Excentryków. Miejscami mieszkańcy prowincjonalnego Ciechocinka wydają się bardziej tolerancyjni niż współcześni Polacy.
Kręgi artystyczne zawsze były liberalne, ale rzeczywiście mam wrażenie, że – paradoksalnie - w latach 50. i wcześniej te środowiska były dużo bardziej swobodne obyczajowo niż dzisiaj. Moraliści, którzy pomstują na nasze dzisiejsze zepsucie, powinni poczytać pamiętniki z okresu Młodej Polski czy dwudziestolecia międzywojennego. Dzisiaj brakuje również tak oryginalnych osobowości. Z mizernym skutkiem próbują je zastąpić celebryci, którzy swoją tandetną oryginalność markują tylko dla kasy, ścianki i kolorowych pisemek. Lata 50. były czasem wielkiego niedostatku, szarzyzny, cenzury i setek innych plag, ale we współczesnej Polsce nie widać ludzi pokroju Leopolda Tyrmanda czy Marka Hłaski.