Lektura powieści Meira Shaleva zmieniła mnie na zawsze. Mimowolnie wchłonęłam całą sobą śmierć, pokutę, przebaczenie i… zemstę. Czytając Dwie niedźwiedzice, oddychałam historią moszawu i rodziny Taworich, wciągałam głęboko pustynne powietrze, nasycone miłością i nienawiścią. A przede wszystkim, zostałam całkowicie wypełniona klimatem tego utworu, ze swoją florystyczną egzotyką i ponadczasowością ludzkich problemów.
Już od pierwszych stron Shalev buduje napięcie, które nie zniknie wraz z rozwojem akcji, a wręcz będzie się potęgować. Jednakże, nie dotyczy ono sceny z pierwszego rozdziału, z której można tylko się domyślać, że chodzi o morderstwo i zatarcie jego śladów, a jest związane z opowieścią kobiety, przedstawiającej historię swoich miłości i odsłaniającej stopniowo rodzinne tajemnice. Perspektywa siedemdziesięciu lat pozwala Rucie Tawori, wykształconej nauczycielce Biblii hebrajskiej, snuć opowieść w wymiarze uniwersalnym o pramężczyźnie i prakobiecie, morwach i storczykach, namiętnościach i… fatum. A może biblijnym – oko za oko?
W świecie Ruty prawo zemsty należy do mężczyzn. A mężczyźni w tej powieści, z dziadkiem Ze`ewem na czele, są silni i zaradni. Ich życie ma swój porządek: strzelba, krowa, drzewo i kobieta. Strzelba na pierwszym miejscu, kobieta na ostatnim. Nigdy odwrotnie. Lecz to kobiety noszą broń na sobie: „sterczące piersi, biodra na autopilocie, kabura, hełm, odciągnięty kurek, jadowity język. Takie jesteśmy – uzbrojone dwadzieścia cztery godziny na dobę, jakby na niekończącym się obozie dla rekrutów. Oczy, głos, wygląd, ciało.” I to kobieta może powiedzieć o swoim mężu – „iszi” (mój mężczyzna), a nie „ba`ali” (mój pan/mąż), które pojawia się w Biblii hebrajskiej najczęściej, w tej najbardziej szowinistycznej (według narratorki) książce na świecie.
Gawędziarski styl Ruty nadaje ton tej powieści, w której można znaleźć również wiele innych technik prozatorskich, od wywiadu-rzeki po równoległość narracji czy szkice opowiadań. Jednak, nie mistrzostwo formy fascynuje, a treść, która z początku bezładna i chaotyczna, układa się pod koniec w logiczną i kompletną całość. Całość, która przeraża szczerością i bezwzględnością, emocjami, których nie da się obojętnie przekartkować, by znaleźć wyjaśnienie tytułu. A jak wiadomo, tytuł jest najczęściej kluczem do interpretacji utworu…
Zafascynowało mnie w Dwóch niedźwiedzicach wiele, ale najbardziej usatysfakcjonował mnie językowy, hebrajski obraz świata, wyłaniający się z gry słów i stwarzający niepowtarzalny, dyskretny humor tej powieści. No cóż, dowiedziałam się, że u starzejących się mężczyzn pośladki umierają jako pierwsze… że można zasypiać na „wiatrak”, a związki lepiej kończyć gilotyną niż klepsydrą. Rodziny są zaś jak dmuchawce i cyklameny, pierwsze wypuszczają nasiona (czyt. dzieci) daleko w świat, a drugie zrzucają je tuż obok, żeby zawsze były blisko. Storczyki z kolei są plastikowe, kiczowate i pozerskie, tak jak ludzie, którzy je kupują, więc nie mają prawa wstępu do szkółki ani rodziny Taworich. Hodowcy bonzai również, ponieważ są doktorami Mengele botaniki. Mona Lisa jest śliczna, ale nie ma w sobie ikry, Wenus Botticellego ma piękną głowę, ale „jej nogi są smutne”, a Maja Goi jest seksowną brzydulą ze świńską twarzą. Nazwy węży w hebrajskim brzmią jak westchnienia – efa, szfifon, saraf, ef`e. Jak westchnienia Anioła Śmierci.
Nie pomyślałam też nigdy, że córki Lota, uciekając z rodzinnego miasta, nie zabrały ze sobą laptopa, albumów ze zdjęciami, kapci… Wzięły wino. I kto wie, może to one namówiły matkę, by obejrzała się przez chwilę za siebie. Prawda jest ukryta głęboko, w każdej skibie przekopywanej ziemi, we wspomnieniach, w krzyku sójek… w nas. I w miłości, którą można wyrazić słowami w trybie rozkazującym i w czasie przyszłym jednocześnie, a także w czasie teraźniejszym. Jesteś mi, a ja jestem tobie (pokaż mi, że mnie kochasz, umyj mnie, rozczesz włosy, zwiąż mnie, zrób ze mną, co zechcesz). Bądź mi.