Tę książkę czyta niemal cała Europa, a recenzenci nie szczędzą zachwytów:
„Wielka powieść europejska”, „przełom w literaturze”, „powieść-katedra o idealnych proporcjach i epickim, pełnym kunsztownych detali wykonaniu”, „książka, która przeżyje nas wszystkich”.
Wyznaję zachwyca czytelników i krytyków.
To trzymające w napięciu do ostatniej strony wyznanie miłosne i spowiedź człowieka starającego się przeniknąć istotę zła – w świecie i sobie samym. Historia chłopca dorastającego samotnie wśród książek, który musi zmierzyć się z rodzinnymi tajemnicami. Za sprawą osiemnastowiecznych skrzypiec zagłębia się w mroki dziejów hiszpańskiej inkwizycji i piekła dwudziestowiecznej Europy.
Cabré, którego pasją jest muzyka, skomponował tę powieść jak symfonię, z częstymi zmianami nastroju, tempa i głosu narracji. Bogactwo wątków, postaci, pomysłów literackich oszałamia i wzbudza zachwyt.
Wyznaję podbija Europę!
Tłumaczenie książki zostało wsparte środkami finansowymi Institut Ramon Llull.
Recenzja ukazała się na stronie cjg.gazeta.pl
Strasznie łatwo jest, pisząc o Wyznaję Jaume Cabre, popaść w patos, górnolotność i wszelkie inne ochy i achy. Zerknijcie do sieci - zarówno na recenzje krytyków i dziennikarzy, jak i wpisy internautów. Owszem, trafi się czasem (bardzo rzadko) ktoś narzekający, ale większość się zachwyca i prześciga w tworzeniu wzniosłych metafor poświęconych autorowi i jego dziełu. A naprawdę wielka literatura raczej nie podoba się wszystkim...
I nie czyta się jej tak łatwo. Wiem, dziwny to może zarzut, zwłaszcza że powieść Cabre wymaga skupienia. Nie da się jej raczej czytać w autobusie, czy tramwaju i to nie tylko dlatego, że ma ponad 760 stron. Wątki bardzo często splatają się tu ze sobą, a raczej płynnie przechodzą w siebie - np. rozmowę zaczynają jedni bohaterowie (dajmy na to w miarę współcześni), a kończą inni (sprzed wieków). Narracja w pierwszej osobie płynnie - nawet w jednym zdaniu - przechodzi tu w trzecioosobową. Autor nie wyróżnił też części wypowiedzi, a pojawiające się w książce obcojęzyczne cytaty - zgodnie z jego wolą - nie zostały przetłumaczone. Wszystko to sprawia, że tej powieści nie możemy czytać od przypadku do przypadku, przerywać nagle i powracać do niej, kiedy mamy wolne pięć minut. Musimy po prostu zarezerwować tylko dla niej trochę czasu. Ale kiedy już go znajdziemy, to okazuje się, że czyta się ją wyjątkowo łatwo, może nawet za łatwo.
Wspomniana konstrukcja opowieści, będącej listem-spowiedzią adresowanym do miłości życia, też wydaje mi się być zbyt idealna. Wszystko tu do siebie pasuje, a pozorny chaos x snutych opowieści świetnie się w finale układa w jedną, spójną i logiczną historię. Taka perfekcja kojarzy mi się raczej z dobrymi producentami literatury (a grupa to - moim zdaniem - całkiem szacowna, bo zaliczam do nich np. Pereza-Reverte, czy Eco), niż z twórcami naprawdę natchnionymi, którym trafiają się nieścisłości, zaplątania, czy odpłynięcia w obszary czytelnikom niedostępne. Ale którzy za żadne skarby świata nie pozwolą żadnym redaktorom czy korektorom ich usunąć, bo "tak ma po prostu być!".
Ale o cóż chodzi... Bohaterem najbardziej współczesnej części historii jest wybitny humanista, znający kilkanaście języków, piszący wybitne rozprawy, starający się zgłębić istotę zła. Poznajemy go, gdy jest chłopcem, a rodzice podejmują decyzje, które zaważą na całym jego życiu. Matka chce, żeby został skrzypkiem, ojciec zamierza wychować go na wybitnego humanistę. A ponieważ to ojciec rządzi, więc syn zaczyna się uczyć kolejnych języków. Przychodzi mu to z wyjątkową łatwością, a na dodatek uwodzi go świat, w którym żyje ojciec, kolekcjonujący stare rękopisy i handlujący antykami. Te stare przedmioty "przemawiają" do niego, a my poznajemy dzięki temu ich historie. Gdy ojciec chłopca ginie w tajemniczych okolicznościach, matka postanawia postawić na swoim i skrzypce znowu mają stać się najważniejsze w życiu naszego bohatera. Wie on już jednak dobrze, że naprawdę wybitnym skrzypkiem nigdy nie zostanie, a jego przeznaczeniem jest co innego, przejął też po ojcu kolekcjonerską obsesję.
Odziedziczył również osiemnastowieczne skrzypce, które tak naprawdę są głównym bohaterem historii. Poznając ich dzieje (a zaczynamy w czasach, gdyby nie były jeszcze skrzypcami, a rosły sobie spokojnie gdzieś w lesie), obserwujemy równocześnie różne postaci ludzkiej niegodziwości - od tych najprostszych, "codziennych" (zazdrość, zawiść, uraza, uprzedzenia, nienawiść...), poprzez barbarzyństwo inkwizycji, aż po holokaust. Wolny od niegodziwości nie jest też nasz bohater (ze skrzypiec ojca, zdobytych bardzo nieuczciwie, nie chce zrezygnować nawet w imię miłości życia), ani jego wierny przyjaciel skrzypek, który za wszelką cenę chce zostać uznanym pisarzem. Dodam jeszcze, że nawet najbardziej przejmująca scena (opowieść) książki okazuje się w końcu zręczną mistyfikacją...
Nie będę streszczał dalej, bo po pierwsze: bym nie zdołał, bo wątków jest sporo, a każdy rozbudowany, a po drugie: nie chcę odbierać Państwu przyjemności z czytania powieści Cabre. Jest ona bowiem naprawdę duża, bez względu na to, czy na prywatny użytek nazwiecie "Wyznaję" arcydziełem, czy po prostu dobrą powieścią. Moim zdaniem zdecydowanie bliższa jest ona jednak książkom Zafona niż Manna, z którymi porównują ją niektórzy krytycy. I zapewne dlatego też bije rekordy popularności. Bo - jak już wspomniałem - arcydzieła rzadko podobają się wszystkim.
Recenzja opublikowana na blogu tomojkawalekpodlogi.blogspot.com
Wydaje się, na początku, że Cabré prezentuje nam wiele historii, przeskakując zręcznie w czasie i przestrzeni, ale okazuje się, że historia jest jedna, perfekcyjnie skonstruowana, a czytelnik jest w nią wpisany, porwany przez wydarzenia, co najmocniej odczuwa, gdy nagle wszystko wokół niego się zmienia, a on stoi przed zupełnie innym obrazem niż ten, na który patrzył przed sekundą. Narrator wciąga nas w intymną relację w pierwszej osobie, by za chwilę, nawet nie wiadomo kiedy, oddalić się i postawić się za murem narracji w trzeciej osobie. Jak gdyby bycie częścią tej opowieści było dla niego momentami zbyt bolesne. Cała książka to koncert wirtuoza słowa, ale są fragmenty, które naprawdę zapierają dech w piersiach, jak ten, gdy splata się zło inkwizycji i Holokaustu. Porażające!
"Jeżeli chcesz spędzić życie, czytając, twoja sprawa, twoja i twoich książek. A inni mogą cię pocałować w dupę."
Recenzja ukazała się na stronie lubimyczytac.pl
Skąd ogromna popularność książki, którą z racji jej objętości niezbyt wygodnie trzymać w ręku? Powieści, która wymaga napiętej uwagi, bo inaczej czytelnik z rozpaczy będzie musiał rwać włosy z głowy, dramatycznie wołając: ale kto właściwie teraz mówi?
Nie lubię przesadnie metaforyzować, ale sądzę, że fenomen Wyznaję katalońskiego pisarza Jaume Cabré tkwi w specjalnej konstrukcji świata przedstawionego, przypominającej pająka z dziecięcego placu zabaw. Wchodzisz do wnętrza tej ażurowej konstrukcji, od której to nie bądź strony i jedno wiesz: to na pewno nie jest jej początek. Poruszasz się na wysokościach, mając swobodne, acz nie nieograniczone możliwości przemieszczania się. Nigdy też nie wiesz, czy na pewno jesteś w środku, w centrum. Tak jest z Wyznaję. Wchodzimy w powieść niezwykle frapującymi słowami Adriana Ardevola i Boscha: Dopiero wczoraj wieczorem, idąc zmoczonymi deszczem ulicami Vallcarki, zrozumiałem, że przyjście na świat w tej rodzinie było niewybaczalnym błędem. I odtąd będziemy uczestniczyć w jego spowiedzi, którą on spisuje, czując, że kiwa na niego „dama z kosą”, dla kogoś ważnego, pewnie kobiety (długo okoliczności tego wyznania nie poznamy). Ale nie spodziewajmy się, że poprowadzi nas prostą ścieżką. Będzie tak jak we wspomnianym pajączku: punkt, od którego zaczęliśmy, wcale nie będzie tym początkowym, przeskakiwać będziemy z jednego poziomu narracji na inny, krążyć wokół jądra historii i od niego się oddalać. Bo – jak zagadkowo stwierdza Adrian – Naprawdę wszystko zaczęło się ponad pięćset lat temu, kiedy tamten udręczony mężczyzna postanowił wstąpić do klasztoru Sant Pere del Burgal.
Jaką opowieść pragnie zbudować Adrian? Zrekonstruować historię własnej tożsamości. A odkryć prawdę o sobie to także zmierzyć się z prawdą o własnej rodzinie. Rozwikłać tajemnice, których jako dziecko jedynie dotykało się w zaciszu pełnego książek gabinetu, gdy ojciec wzywał do siebie, chcąc oznajmić synowi decyzje w sprawie jego edukacji czy pokazać – czyżby był to jedyny objaw ojcowskiej czułości? – nowy kolekcjonerski nabytek.
Adrian Ardévol i Bosch, genialny lingwista, wychowywał się w specyficznej rodzinie. Bardzo oschły ojciec, właściciel sklepu antykwarycznego, który dla kobiety porzucił sutannę, i podporządkowana mu, równie mało czuła, matka stworzyli dom, w którym dziecko miało tylko jedno zadanie: zostać wielkim humanistą (wersja ojca) albo wielkim skrzypkiem (wersja matki). Języki i muzyka – to będą dwie pasje chłopca, które naznaczą jego życie na zawsze. Pierwsza określi życie zawodowe, druga da wiernego przyjaciela, Bernata.
Adrian w pierwszoosobowej narracji rozwija przed nami swoją historię, pozwalając jednak we własnej opowieści pojawić się innym bohaterom, im oddać głos czy pozwolić o nich opowiedzieć narratorowi trzecioosobowemu: inkwizytorom, lutnikom i handlarzom instrumentów muzycznych, rodzinie brakarzy (określają jakość drewna), mnichom, Żydom, których los naznaczają nazistowskie Niemcy i samym nazistom… Jedni żyją w XIV, XV czy XVII wieku, inni w XX. Sam Adrian także staje się przedmiotem opowieści, nie tylko narratorem (oryginalna gra typem czcionki). Fascynujące, że losy wszystkich postaci zawsze się jakoś splatają, jak liny w pajączku na placu zabaw. Pojawiają się ci bohaterowie w historii Adriana, bo on, tak jak ojciec, pragnie mieć przedmioty piękne, których zdobycie wiąże się często z krzywdą ludzką, ze złem. Nikt w tej opowieści nie jest czysty, nikt nie pozostaje nieskażony, zło raz wymierzone upomina się o swoją daninę. W każdej opinii, jaką o książce czytałam, podkreśla się ten jej wielki temat: zło. I pytania: o jego wymiar, kształt, siłę oddziaływania, o odpowiedzialność, możliwość odkupienia, zadośćuczynienia, zneutralizowania zła uczynionego? Także o alternatywy: piękno, sztukę, miłość, przyjaźń. Czy one są w stanie uchronić przed złem?
Pytanie trudne, nie wiem, czy znajdzie się na nie odpowiedź. Może dlatego powieść - wedle słów autora – pozostała definitywnie nieskończona 27 stycznia 2011r., w kolejną rocznicę wyzwolenia obozu w Auschwitz.
Polecam „Wyznaję” Jaume Cabré. To lektura obszerna, niewygodna, czasem wymagająca translatora (z woli autora cytaty pozostały w oryginalnych językach), jednak wciąga z taką siłą, że obowiązki spycha się na dalszy plan, by czytać i żałować, że się skończyło.
A na koniec już tylko patrzeć na bardzo ładną okładkę (jak rzadko która książka ze zdjęciem) i zastanawiać się nad tajemnicą literatury, nad siłą jej przyciągania. Kartkować na nowo książkę w poszukiwaniu literackich tropów. Ale przecież nie tylko, bo ponoć da się w niej odkryć kompozycję symfoniczną (żałuję, że to poza moim zasięgiem). Wydawnictwo Marginesy na swojej facebookowej stronie poleca nawet muzykę do lektury: Katalończyka Lluísa Llacha i Grande.
Pora więc sięgnąć po lekturę!
Recenzja ukazała się na łamach Newsweeka.
Zagadka do rozwiązania jest taka: jakim cudem poważna, wielowątkowa, a więc dość trudna w lekturze, gruba powieść w kilka dni po wydaniu znalazła się na pierwszym miejscu bestsellerów Empiku?
Dorzucić wypada informacje dodatkowe, które jednak utrudniają znalezienie rozwiązania: autor niczego wcześniej w Polsce nie wydał, więc nie wspiera go jakiś Harry Potter czy kod Leonarda da Vinci, pisze w dość jednak egzotycznym języku katalońskim i ukazaniu się książki nie towarzyszy akcja promocyjna – jedyna jej zapowiedzią była maleńka notka w „Newsweeku”, gdy zapowiadaliśmy artystyczne wydarzenia 2013 roku. Dla ułatwienia: powieść jest wybitna i cieszy się dużym powodzeniem w wielu krajach Europy Zachodniej.
O czym mowa? O powieści Jaume Cabré zatytułowanej Wyznaję. W księgarniach pojawiła się w środę 20. lutego, w piątek po południu była już na czwartym miejscu listy bestsellerów Empiku, a poniedziałek rano – na pierwszym. I tak jest do chwili, w której piszę, czyli do środy. Jakim cudem? Nie wiem, poddaję się, nie umiem znaleźć rozwiązania opisanej przed chwilą zagadki, choć bardzo mnie cieszy, że bestsellerem jest poważna, ambitna powieść, a nie kolejny seryjnie produkowany powieściowy „wibrator” (tak księgarska branża nazywa erotyczne powieści dla kobiet z łagodnymi elementami sado-maso, naśladowczynie cyklu o Greyu).
Pół żartem pól serio założyć mógłbym, że „Newsweek” ma taką siłę rażenia, że jedna notka spowodowała zainteresowanie powieścią Cabré i to by nam bardzo pochlebiało. Druga z możliwych odpowiedzi jest taka, że polscy czytelnicy (a w każdym razie jakaś ich znacząca część) są mądrzejsi od tych, którzy podsuwają im książki do czytania i sami wiedza co dobre i warte lektury, nie potrzebują do tego pomocy dziennikareczek udających krytyczki literackie i przepisujących „własnymi słowami” okładkowe blurby i zachwycających się byle czym. I to jest piękne.
Tak czy inaczej mamy do czynienia z wydarzeniem i warto przyjrzeć się powieści bliżej, zwłaszcza że jeszcze nie ma polskich jej recenzji. Pochylam więc mój siwy łeb przed wagą wydarzenia i relacjonuję to, co przeczytałem.
Zupełnie jak FC Barcelona
Jaume Cabré od lat uznawany jest za najwybitniejszego pisarza katalońskiego. Teraz, po wydaniu w 2011 roku znakomitej powieści „Wyznaję”, mówi się o nim – choć dotąd nie w Polsce – jako o jednym z najważniejszych pisarzy europejskich. I słusznie. Zresztą już wcześniej – paradoksalnie – w Europie był on bardzo ceniony, bardziej niż w tej części Hiszpanii, w której językiem literackim jest kastylijski. W Niemczech sprzedano ponad pół miliona egzemplarzy jego książek, we Włoszech, Francji czy Holandii – dziesiątki tysięcy. A teraz gdziekolwiek jego nowy utwór jest publikowany, tam zbiera znakomite recenzje i szybko wspina się do czołówek list księgarskich bestsellerów. Wyznaję podbija Europę! I jak się okazuje, również Polskę.
Powieść rzeczywiście jest wybitna. Znakomicie napisana, precyzyjnie zakomponowana, narracja imponuje rozmachem, a jej lektura daje satysfakcję, jaka płynie z obcowania z dziełem przemyślanym, poważnym i dotykającym istotnych spraw. Nic dziwnego, że ci którzy już ją przeczytali uważają, że najwłaściwszym dla niej kontekstem jest twórczość Manna, Vargasa Llosy, Eco, Kundery czy Grassa i nie szczędzą powieści górnolotnych epitetów.
Głównym tematem powieści Cabré, ukrytym za orgiastyczną narracją, jest zło, jakie od stuleci, ba, od zawsze przenika ludzki świat i to w taki sposób, że nie zawsze zdajemy sobie sprawę z jego obecności. Zło atakuje zawsze i wszędzie i niszczy co może, wykorzystuje ludzkie słabości, kryje się za religijnym integryzmem oraz ideologicznym doktrynerstwem, rozpala rasowe uprzedzenia i zastępuje nienawiścią miłość. Cabré opowiada o tym wszystkim portretując zło w najrozmaitszych jego wcieleniach, od ludzkiej zawiści, która jest niejako punktem startowym snutej przez narratora opowieści poprzez niegodziwości inkwizycji, poprzez barbarzyństwo hitlerowców aż po zwyczajną chciwość i skądinąd szlachetną pasję kolekcjonerską, która prowadzi zaślepionych nią ludzi poza obszar na którym obowiązują elementarne zasady etyczne. W takim świecie pojawiają się miłość i przyjaźń, jako znaki dobra i moralnego ładu. Ale i miłość pada podcięta przez zło ukryte w napisanym nie wiadomo przez kogo liście. Pisarz nie gasi jednak swoim czytelnikom tego ostatniego światełka w ciemności – miłość udaje się bohaterom uratować, ale po krótkim i szczęśliwym wzlocie zostaje ona wystawiona na straszne próby.
Nic więc dziwnego, że w takim świecie ludzie muszą cierpieć z powodu niemożliwości spełnienia swoich marzeń – pomijając miłosne uwikłania to na przykład utalentowany i wybitny skrzypek który cierpi, bo chce być pisarzem, ale w dziedzinie literatury utalentowany jest średnio i nie osiąga żadnych sukcesów (choć finałowe przekroczenie norm może to zmienić). Z kolei wybitny humanista, autor cenionych prac naukowych przez całe dorosłe życie ubolewa, że nie został skrzypkiem, bo uświadomił sobie, że nie dysponuje odpowiednimi zdolnościami i przestał ćwiczyć.
Zło i dobro
Czy da się uporządkować cały ten świat przeniknięty złem i frustracją? Wprowadzić w nim moralny ład? Cabré oczywiście nie odpowiada na takie pytania, bo nikt nie zna na nie dobrej odpowiedzi. Ale nadając swojej powieści tytuł „Wyznaję” chyba sugeruje, że trzeba zacząć od wyznania win, bo to pierwszy etap na – mówiąc w podniosły sposób - drodze walki ze złem. Nie ma bowiem szans na naprawę świata bez uświadomienia sobie tego, jak głęboko i szeroko wniknęło w jego strukturę zło (także w sferę kultury). Na szczęście czasownik „wyznaję” to także część wyznania miłosnego. A więc i to tytułowe słowo sygnalizuje obecne w tekście powieści przeciwstawienie: zło – dobro.
Sam tekst powieści jest rodzajem listu, jaki narrator pisze do ukochanej. I on właśnie jest realizacją tego tytułowego „wyznaję” – jest bowiem list wyznaniem miłości i wyznaniem, a zarazem rozpoznaniem zła, które odkrywa w sobie i w historii swojej rodziny. Kluczem są wartościowe, zabytkowe skrzypce, które wpłynęły na historię rodziny narratora i zamieszały w jego związku uczuciowym. Nic dziwnego, że opisując historię swojej rodziny, splecioną z historią skrzypiec, odbywa liczne wyprawy w przeszłość, by opisać momenty zwrotne historii instrumentu, które są jednocześnie opisem rozmaitych form niegodziwości i zła.
Czas w powieściowej narracji wiruje więc, a jeśli dodać do tego liczne opowieści, które wprowadzają do niej postaci drugoplanowe, jak w klasycznej powieści szkatułkowej, mamy jako czytelnicy do czynienia ze skomplikowana fakturą narracji, ale kunsztownie splecioną przez autora i – co najważniejsze – autora który znakomicie nad tym wszystkim panującego. Nawet nad pojawiającą się niekiedy w obrębie jednego zdania zmianą pierwszoosobowe narratora w trzecioosobowego, co jest prawdopodobnie sugestią tego, że niespodziewanie w powieściowym świecie pojawia się ktoś z zewnątrz, kto ingeruje czy poprawia snutą opowieść (zasadność tego chwytu wyjaśnia finał powieści, ale tu nie wypada wyjawić, na czym ona polega).
Recenzja ukazała się na łamach Metra.
Jaume Cabré, kataloński (nie mylmy tego z hiszpańskim) pisarz, to twórca doskonale już znany Europie. Jego książki zostały przetłumaczone na piętnaście języków, a najnowsza - Wyznaję, została tuż po swojej premierze w 2012 roku okrzyknięta przez recenzentów Czarodziejską górą" katalońskiej literatury. To właśnie na swoje pochodzenie pisarz kładzie ogromny nacisk.
- Nie jestem hiszpańskim pisarzem, nie piszę po hiszpańsku. To, co piszę, należy do literatury katalońskiej. A literatura to sztuka definiowana przez swój język. Tylko muzyka i obraz przemawiają językiem uniwersalnym. Ale zdaję sobie oczywiście sprawę, że piszę też dla czytelników, którzy rozsiani są po całym świecie - mówi.
Recenzenci piszą także, że jest to opowieść faustowska. Bo jak inaczej określić tak monumentalne studium obecności zła na świecie, w Europie, w człowieku? To także powieść wpisująca się w nurt spowiedniczy - blisko tysiąc stron wyznania człowieka, który musi zmierzyć się z tym, czego zaznał i doświadczył. Ale najbardziej fascynujące jest w tej powieści to, że może ona towarzyszyć czytelnikowi do końca życia. Bo każde jej czytanie sprawi, że odkryjemy coś nowego, dokonamy kolejnej interpretacji. Do pełnego zrozumienia tej powieści trzeba dojrzeć. Bo nie jest to lektura łatwa, a przecież tak perwersyjnie przyjemna.
Niezręczności stylistyczne? Tylko pozorne
Mówi się, że Cabré, który podobnie jak jego bohater - Adrian - uczył się niegdyś gry na skrzypcach, nie napisał tej powieści, a skomponował ją. Faktycznie trudno pozbyć się wrażenia, że skonstruowana jest jak wspaniały utwór muzyczny. Spokojny wstęp, burzliwe rozwinięcia, zmiany nastroju, tempa - to wszystko składa się na kompozycję, od której trudno się oderwać. Cabré udowadnia ponad wszelką wątpliwość, że słowo jest najdoskonalszym instrumentem, a oddane w ręce wirtuoza, potrafi uczynić cuda.
Z tego też powodu samo tłumaczenie powieści musiało być dla Anny Sawickiej zadaniem niełatwym. W przedmowie tłumaczka wyjaśnia czytelnikowi zasady, którymi rządzi się ta niezwykła powieść: "Jaume Cabré konsekwentnie buduje wewnętrzną logikę narracji, często odchodząc od zasad edytorskich i przyzwyczajeń Czytelników. W polskim wydaniu zachowano urwane, niezakończone wielokropkiem zdania. (...) Poza tym często przed przytoczeniem wypowiedzi nie ma znaków interpunkcyjnych. Pozorne niezręczności stylistyczne wynikają z wielokrotnego powracania do tych samych motywów - z reguły kontekst wypowiedzi ujawnia się dopiero w kolejnym wariancie".
Świat człowieka, który kończy spacer przez życie
Powieść to nie tylko intelektualna, ale także stylistyczna gra z czytelnikiem. Jej konstrukcja wymusza skupienie się na jej treści. Zabieg nieoczywisty, a jednak tak bardzo udany. Sam pisarz wspomina w jednym z wywiadów, że często bywa pytany, ile z siebie daje swoim postaciom. Jak twierdzi, daje klika cząstek siebie do każdej z nich, ale to miejsce w którym można znaleźć jego samego, to właśnie styl i unikalna forma pisania.
- Forma wykorzystania języka to właśnie miejsce, w którym jestem, w którym siebie rozpoznaję. Przecież sposób w jaki piszę, kolejność używanych słów, to właśnie moja własna metoda wywierania konkretnego wrażenia na czytelniku. Tak, to tam właśnie jestem - przekonuje.
Podobnie jest zresztą z treścią. Cały czas mamy wrażenie, że to kilka splecionych ze sobą opowieści, a ona okazuje się być jedna - zawiła, zapętlona, z całą masą punktów widzenia, odniesienia. To jednocześnie próba opisania świata człowieka, który kończy już spacer przez życie i doskonale zdaje sobie sprawę ze wszystkich jego ułomności i tajemnic. Podróż od małego sklepiku, który dla dziecka zdaje się być całym wszechświatem, aż do imponującego opisanego dorosłego świata, pełnego najgorszych ludzkich cech i emocji. Gdzie w tym wszystkim już na końcu odnajdzie się główny bohater?
Nagle dotarło do mnie, że zawsze byłem sam, że nigdy nie mogłem liczyć ani na rodziców, ani na żadnego Boga, gdy trzeba było rozwiązać jakiś problem, chociaż w miarę, jak dorastałem, nauczyłem się przerzucać ciężar swojego myślenia i odpowiedzialność za czyny na bliżej nieokreślone wierzenia i przeróżne lektury. Wczoraj, we wtorek wieczorem, kiedy w strugach deszczu wracałem od doktora Dalmau, doszedłem do wniosku, że jest to wyłącznie moja sprawa. Że moje sukcesy i błędy zależą tylko ode mnie. Potrzebowałem sześćdziesięciu lat, żeby to odkryć. Mam nadzieję, że mnie zrozumiesz i pojmiesz, jaki czuję się opuszczony i samotny, i jak bezgranicznie za tobą tęsknię. Mimo dzielącej nas odległości jesteś moim wzorem. Mimo paniki, nie chwytam się brzytwy, żeby się utrzymać na powierzchni. Mimo pewnych sugestii radzę sobie bez wierzeń, bez kapłanów, bez ogólnie przyjętych zasad, które miałyby mi ułatwić drogę nie wiadomo dokąd. Czuję się stary; dama z kosą już na mnie kiwa. Widzę, że przestawiła czarnego gońca na szachownicy i zaprasza mnie uprzejmie do gry. Wie, że mam już niewiele pionków. Jednak jutro jeszcze nie nadeszło i zastanawiam się, którą figurą zrobić ruch. Zostałem sam na sam z kartką papieru, to moja ostatnia szansa.
"Chcę, żeby czytelnik cały czas miał w głowie echo"
Spokojny początek to tylko preludium do wspaniałego dzieła. Ta fenomenalnie opowiedziana historia dorastającego samotnie chłopca, który musi zmierzyć się z rodzinnymi tajemnicami, szybko przeniesie czytelnika w mroki dziejów hiszpańskiej inkwizycji i piekła dwudziestowiecznej Europy. To zresztą wielki talent Cabré - łączenie wszystkiego w monumentalną i powalająca logiką całość. Doskonale widać ten talent choćby w książce "Winter Journey" (nie jest niestety wydana po polsku), czyli zbiorze krótkich opowieści, które w magiczny sposób okazują się być ze sobą splecione, choć ich fabułę dzieli i temat i umiejscowienie w czasie.
- Moim zamierzeniem jest, aby czytelnik cały czas miał w głowie echo, przypominające mu o wcześniejszych fragmentach całej opowieści - mówi Cabré.
I niech miarą jego wielkości będzie fakt, że od tego echa faktycznie nie sposób się uwolnić. Czy kolejny wirtuoz słowa udowodni swojemu czytelnikowi, że bez ogromnego zła nie ma też wielkiej miłości i wszechogarniającego dobra? Czy dobro ma jakąkolwiek szansę zwyciężyć, a jeżeli tak, to czy w ogóle ma to sens? A może to złu powinniśmy poświęcić swoją uwagę? Polecamy się przekonać.
Recenzja ukazała się na łamach Krytyki Politycznej.
W czym tkwi zagadka sukcesu powieści Wyznaję Jaume Cabré?
Wybitna powieść wielkiego pisarza katalońskiego albo – jak kto woli – wielka powieść, prawie osiemset stron, wybitnego pisarza, czyli Wyznaję Jaume Cabré, zachwyca czytelników i krytyków. To bardzo miłe dla autora i zapewne każdy autor właśnie o tym marzy.
Spieranie się z tymi werdyktami wyglądać by mogło na przekorę, więc się nie spieram. Spróbuję natomiast zastanowić się, gdzie tkwi zagadka tego sukcesu? Jak to się robi?
Wyznaję to książka trudna, ale zarazem łatwa. Oryginalna, ale jakby skądś dobrze znana. Zaskakująca, a jednak czytelnik dość szybko domyśla się, „kto zabił”. Z niecierpliwością czeka na rozwój wypadków, chociaż w gruncie rzeczy wie, co może się wydarzyć. Na uwięzi stale trzyma go jedna z najbardziej banalnych pisarskich sztuczek – kiedy zbliżamy się do wyjaśnienia kolejnej tajemnicy, opowieść przenosi się w inne miejsce albo czas i na rozwiązanie trzeba poczekać kilkadziesiąt stron. Zbudowana ze znanych motywów i tematów oraz równie dobrze znanych chwytów narracyjnych, właściwie z prawie wszystkich dostępnych – nowszej i dawniejszej proweniencji. Mamy tu bildungsroman, romans, powieść historyczną, obyczajową, psychologiczną, filozoficzną, a także sensacyjną i kryminalną. Wiele pomysłów, z których niejeden mógłby stać się kanwą dobrej powieści.
Początkowo lektura może stawiać pewien opór, bo napotykamy na pozornie niezwiązane ze sobą historie, które przenikają się, często przechodzą jedna w drugą w połowie zdania. Pierwsza osoba zmienia się w trzecią, od intymnego wyznania przechodzimy do obiektywizującego spojrzenia z zewnątrz. Postacie zlewają się ze sobą, a swoje trzy grosze wtrącają jeszcze anioły stróże bohatera – figurki kowboja i Indianina. Szybko jednak przestaje to być przeszkodą, bo przecież wiemy, że na pewno wszystko się ze sobą łączy, a nawet nietrudno się domyślić jak. Ten kłopot z układaniem literackich puzzli sprawia jednak, że kiedy ostatni klocek trafi na swoje miejsce, nie chce nam się patrzeć już na obrazek, który w końcu okazuje się dość banalny.
Dla tych, którzy oczekują od literatury wzniosłości, mamy z kolei katalog wielkich pytań oraz wielkich tematów. Miłość i śmierć. Muzyka, sztuka, literatura. Piękno i prawda. Duch. I wreszcie, najważniejsze, unde malum, unde malum? – to zawsze podnosi temperaturę. A więc koniecznie Holocaust i jeszcze Inkwizycja. Tortury, niezmierzone okrucieństwo, do którego zdolna jest ludzka bestia. I odpowiedź na zbanalizowane pytanie Adorna, czy po Auschwitz może istnieć poezja (muzyka, sztuka, literatura). Jasne, że może, właśnie mamy ją przed sobą.
Nie powinniśmy wątpić, że obcujemy z dziełem przenikniętym głęboką humanistyczną troską i stawiającym najważniejsze egzystencjalne pytania, zakorzenionym głęboko w kulturze europejskiej. Erudycyjnego blasku dodają powieści nietłumaczone, na wyraźne życzenie pisarza, cytaty i wtręty w obcych językach, łacińskie tytuły rozdziałów, specjalistyczne rozważania o muzyce. Nie jest to jednak, broń Boże, żadne nudziarstwo w rodzaju Czarodziejskiej góry, to tylko sprawia takie wrażenie, nie zmusza jednak do szczególnego wysiłku intelektualnego.
Żeby jednak nie było zbyt tradycyjnie, mamy też gdzieś na marginesie miłość lesbijską i gejów, chociaż są to tematy, do których, podobnie jak do kobiet, autor nie ma serca ani ręki; natomiast wątek męskiej przyjaźni jest bardzo udany. No i jeszcze trochę zabawek z arsenału postmodernizmu – palimpsest, apokryf, otwarta struktura dzieła – wiecznie niedokończonego, ujawnianie fikcyjności fikcji. No bo tak całkiem poważnie i po prostu dziś już nie można, w końcu żyjemy po Auschwitz.
Piszę przede wszystkim o tym, jak to jest zrobione, żeby nie psuć czytelnikom zabawy, bo to bardzo wciągająca powieść. A całe to napuszenie możemy – obawiam się, że wbrew autorowi – uznać za wyraz postmodernistycznej ironii.
Na koniec jednak, jeśli ktoś został ze mną do tego momentu, zdań kilka o treści. Bohaterem i głównym narratorem jest urodzony tuż po wojnie humanista, władający kilkunastoma językami badacz kultury, niedoszły skrzypek, kolekcjoner sztuki. Nieuporządkowaną formę narracji, która też jest wyznaniem miłosnym, tłumaczy to, że zmaga się on z początkami choroby Alzheimera. Pisząc swoje wyznanie, powraca do trudnego dzieciństwa oraz musi rozwikłać tajemnice rodzinne. Staje przed moralnym zadaniem, które zmusza go do wzięcia odpowiedzialności za grzechy ojca, a może też w pewnym stopniu za grzechy europejskiej historii. Krótko spoilerując, musi zwrócić zagrabione mienie żydowskie, zaś historia tego mienia prowadzi nas do czasów Inkwizycji.
I naprawdę nie kręcę nosem – to totalna książka, z której i tak wybrałam tylko kilka wątków i problemów. Z tego, że wiadomo, jak to jest zrobione, nie wynika, że łatwo jest to zrobić. Przeciwnie – to wielka sztuka. Choć może nie aż Sztuka – na szczęście.