Anna Sawicka - iberystka, pracowniczka Uniwersytetu Jagiellońskiego, redaktorka „Studiów Iberystycznych”. Zajmuje się m.in. literaturą i kulturą katalońską. Ma w dorobku przekłady kilku katalońskich dramatów oraz opowiadania Pere Caldersa i Javiera Tomeo, średniowieczny brewiarz mistyczny Ramona Llulla (Księga Przyjaciela i Umiłowanego), a także powieści: Chłodny dotyk Alberta Sáncheza Piñola, Za worek kości Lluisa-Antona Baulenasa, Skrzypce z Auschwitz Marii Angels Anglady i Miasto cudów Eduarda Mendozy. Anna Sawicka, tłumaczka powieści Jaume Cabrégo, została uhonorowana w listopadzie 2015 roku niezwykle prestiżową nagrodą Instytutu Ramona Llulla. Kapituła uznała, że „Głosy Pamano” to najlepszy przekład z literatury katalońskiej za rok 2014.
Zajęcie dla dociekliwych paranoików
Rozmowa z Anną Sawicką
Adam Pluszka: Łatwiej się tłumaczy, gdy ma się kontakt z autorem?
Anna Sawicka: Zdecydowanie, chociaż staram się tego nie nadużywać. Tłumaczenie z katalońskiego na polski już w punkcie wyjścia napotyka przeszkodę – nie ma dwujęzycznego słownika. Korzystam więc z jednojęzycznych słowników katalońskich, a Wikipedię wykorzystuję jako słownik wielojęzyczny. W dalszej kolejności odwołuję się do kompetencji znajomych Katalończyków oraz sprawdzam przekłady hiszpańskie, bo dzięki nim – i słownikom hiszpańsko-polskim – łatwiej mogę dotrzeć do polskich odpowiedników. Ostatnią deską ratunku jest autor. Tylko od niego mogę się na przykład dowiedzieć, że frazą „farts de pops”, dosłownie „ośmiornice w nadmiarze”, nad którą łamali sobie głowę wszyscy moi katalońscy znajomi, w domu rodzinnym JaumeCabrégo określano karierowiczów, „pasibrzuchów”. Pytam tylko wtedy, kiedy nie rozumiem, natomiast nie konsultuję z autorem rozwiązań nieco odbiegających od oryginału, jak na przykład przetłumaczenie na język polski pikantnego dialogu, który w oryginale podany jest w języku francuskim.
Tłumaczyła pani między innymi Eduarda Mendozę, Alberta SánchezaPiñola, Lluís-Antona Baulenasa czy Javiera Tomea. Z każdym się pani kontaktowała?
Javiera Tomea poznałam, kiedy pracowałam w Barcelonie. Wtedy przeprowadziłam z nim wywiad. Pisarz został w 1997 roku gwiazdą poświęconego literaturze hiszpańskiej monograficznego numeru „Dekady Literackiej”. Alberta SánchezaPiñola próbowałam zaprosić do Polski, ale nic z tego nie wyszło. Baulenasa poznałam dzięki Instytutowi Ramona Llulla – oficjalnie, kiedy korzystałam ze stypendium dla tłumaczy. Z SergimBelbelem (autorem dramatu Łoże) konsultowałam się w imieniu Księgarni Akademickiej, prosząc o bezinteresowne udostępnienie tekstu. Był tak zaskoczony moją bezczelnością, że się zgodził.
Tłumacz, jak sądzę, staje się ważną postacią dla autora. Przyjaźń – mimo że na odległość – pomaga w pracy?
Bardzo się cieszę, że mogłam poznać Cabrégo osobiście. Poświęcił mi sporo czasu, widziałam go w różnych sytuacjach i miałam okazję z nim rozmawiać o wielu sprawach, nie tylko o przekładzie. Dzięki temu, że trochę oswoiłam się z jego sposobem myślenia i charakterem, mam ułatwione zadanie przy interpretowaniu aluzji, dwuznaczności, ironii… Ale to źródło informacji ma ograniczony zasięg. Równie – o ile nie bardziej – pomocna, zwłaszcza przy tłumaczeniu Wyznaję, okazała się lektura jego esejów literackich, dzięki którym poznałam pisarskie credo JaumeCabrégo i rozszyfrowałam pewne problemy terminologiczne. Na przykład właściwą interpretację zdania „Sócfill del còdex, no del volumen o del rotlle” („Nie wychowałem się na zwojach papirusowych czy elektronicznych, tylko na przewracanych kartkach kodeksu” z Wyznaję) zawdzięczam lekturze eseju La matèria de l’esperit („Materia ducha” z 2005 roku).
JaumeCabré jest wymagający przy tłumaczeniu?
On sam twierdzi, że nie, ufa swoim tłumaczom, ale dwa przekłady Głosów Pamano na hiszpański świadczą o tym, że nie jest mu obojętne, kto i jak przekłada jego książki. Autor był niezadowolony z pierwszego hiszpańskiego wydania (Palmira Feixas, 2007) i książkę przełożyła ponownie ConchaCardeñosoSáenz de Miera (2012). We wspomnianym eseju Cabré poświęca cały rozdział temu szczególnemu rodzajowi czytania, jakim jest przekład (czyli „całowanie przez jedwabną chusteczkę”) i wymienia kilkoro swoich tłumaczy (ZsuzsannęTomcsányi, Janę BalacciuMatei, Daniela Royo, Dolores MartínezTorres, Bernarda Lesfarguesa, Francesca Ardolina) oraz cytuje przełożony przez nich końcowy fragment Jaśnie pana w języku węgierskim, rumuńskim, hiszpańskim, galicyjskim, francuskim i włoskim. Cieszy go melodia tych języków. Mnie też poprosił o przeczytanie zakończenia Wyznaję w języku polskim.
Kiedy redagowałem przekład Głosów Pamano i gdy przystępowała pani do Jaśnie pana, mówiła pani, że przygotowuje warsztat. Na czym on polega?
Dzięki „warsztatowi” odkryłam na przykład, że Adrian Ardèvol (bohater Wyznaję) był w 1969 roku na koncercie dyrygowanym przez Eduarda Toldrà, mimo że ten kataloński kompozytor i dyrygent zmarł siedem lat wcześniej. A w 1962 roku Sara miała dopiero 12 lat – trochę za wcześnie na flirtowanie… JaumeCabré potraktował te moje wątpliwości podobnie jak Umberto Eco czytelnika doszukującego się nieścisłości w Wahadle Foucaulta – jako łagodny przypadek paranoi. To przykład wzięty z pliku „daty”. Są też inne pliki, w które obrasta przekład w miarę pracy nad tekstem, takie jak „schemat”, „streszczenie”, „nazwy własne”, „topografia”, „odnośniki” – te przydają się zawsze, oraz pliki dostosowane do potrzeb konkretnego przekładu, i tak do Jaśnie pana powstał plik „spodnie”, poświęcony specyfice tego elementu męskiej garderoby w XVIII wieku. Temat może nie jest tak skomplikowany jak „skrzypce” w przypadku Wyznaję, ale też ma swoje zagwozdki (na przykład na czym polegał skomplikowany system zapinania cullotów?). Przeczuwam, że już wkrótce trzeba będzie powołać do życia plik „moda”. Nie przypominam sobie, żebym aż tak bardzo przejmowała się strukturą powieści przy poprzednich przekładach – ani Miastocudów, ani Za worek kości nie wywołały takiej akcji dokumentacyjnej. Może szkoda. Redagując dodatkowe dokumenty, pracuje się wolniej, ale bez ryzyka pogubienia się w skomplikowanej materii literackiej. Dopiero utwory JaumeCabrégo zmusiły mnie do prowadzenia precyzyjnego warsztatu i narzuciły dyscyplinę.
Być może tamte książki nie potrzebowały takiej czujności, nie były tak skomplikowane? Tak sobie myślę, że kiedy tłumaczy się powieść, ufa się autorowi, w końcu porusza się w znanym sobie świecie. W przypadku powieści historycznej, wspomnień czy literatury faktu lepiej pewne rzeczy sprawdzić. Zdarzało się pani przyłapywać innych na nieścisłościach?
Oczywiście. Tłumaczenie to zajęcie dla dociekliwych paranoików. W Mieście cudów konsultowałam z autorem dwie nieścisłości. W drugim rozdziale bohater, Onufry Bouvila, zostaje wciągnięty do karety (berlina), a w następnym kończy tę podróż, wysiadając ze sportowego, otwartego powozu (tílburi). Spytałam autora, czy to pomyłka czy żart. Pomyłka. Obiecał, że w następnym wydaniu poprawi. Znalazłam również błąd historyczny – niewłaściwą datę zbombardowania Barcelony przez generała Espartero (jest: 1848, powinno być: 1843). Wyglądało to na czeski błąd. Autor nie miał nic przeciwko temu, żeby tę datę poprawić – w powieści podał ją z pamięci, nie sprawdzając w źródłach, ale niestety w polskim wydaniu błąd pozostał. Korektorka sprawdziła z oryginałem, a ja nie zauważyłam tej zmiany w ostatnim czytaniu po korekcie.
Wspomniała pani, że nie ma słowników polsko-katalońskich. Z czego to wynika?
Już ponad dziesięć lat ekipa poznańskich katalonistów pracuje nad tym słownikiem. Może się kiedyś ukaże.
Jest pani kierownikiem Zakładu Filologii Hiszpańskiej, tłumaczy pani z hiszpańskiego i katalońskiego. Czy jest trochę tak, że trzeba się najpierw nauczyć hiszpańskiego, żeby nauczyć się innych języków z grupy zachodnioromańskich?
Najlepiej zacząć od łaciny – otwiera wszystkie drzwi. Ale nie ustawiając poprzeczki tak wysoko, mogę się powołać na system lektoratów w Instytucie Filologii Romańskiej Uniwersytetu Jagiellońskiego, gdzie mamy filologię francuską, włoską, rumuńską, portugalską i hiszpańską. Studenci wybierają jako lektorat jeden język z tej oferty, dodatkowo jeszcze proponujemy kataloński i galicyjski. Na te ostatnie lektoraty mogą też zapisywać się studenci innych kierunków – jak widać, znajomość hiszpańskiego nie jest konieczna.
Język kataloński bardzo się różni od hiszpańskiego?
Katalońskiego uczyłam się w Barcelonie, gdzie pracowałam w sumie pięć lat (z przerwami), ucząc Katalończyków polskiego języka i literatury. Mimo że wokół ciągle rozmawiano po katalońsku, dopiero po systematycznej nauce na kursach zaczęłam mówić w tym języku. Łatwiej jest czytać niż mówić – kataloński ma o wiele bardziej rozbudowaną fonetykę niż hiszpański, więc trudno rozpoznać nawet znane słowa. Co ciekawe, system spółgłoskowy jest podobny do polskiego. Wykorzystywałam to w pracy, pokazując moim studentom interferencje. Edward Porębowicz, pierwszy polski katalonista, już w 1888 roku wybrzydzał na dziwne brzmienie katalońskiego:
„«Moja najlepsza – bo moja» – to jedyny argument, jaki pozostał Katalończykom, by «udobruchać» cudzoziemca i sprawić, iżby mu wdzięczną wydała się katalańska mowa. Język to energiczny, jak tameczny lud twardy i szorstki, posiadający mnóstwo gardłowych dźwięków, i akcent, który przypomina żydowszczyznę; ale bogaty przytem, jak języki słowiańskie, w spółgłoski palatalne. […] A przecież można z tegoż języka wydobyć sztucznie, ale tylko sztucznie, efekta niezwykłej miękkości i pieszczotliwości”.
Oczywiście oba języki, kataloński i kastylijski (hiszpański) są podobne, ale w skali języków zachodnioromańskich kataloński sytuuje się bliżej portugalskiego i prowansalskiego niż hiszpańskiego. Mimo wszystko uważam, że hiszpańska tłumaczka ma ułatwione zadanie – czasem może sobie pozwolić na kalki językowe, o czym ja nie mogę nawet marzyć.
Użyła pani słów „interferencje”, „fonetyka”, „system spółgłoskowy”. Proszę podać przykłady, żeby każdy mógł to ogarnąć.
Niestety, chyba słoń mi nadepnął na ucho, bo i ja wszystkiego nie ogarniam. Na przykład muszę przyjąć na wiarę różnicę między „o” otwartym (ó) i „o” zamkniętym (ò). Podobnie zachowuje się „e”. Ja tego nie słyszę, dla mnie to tylko taka pułapka ortograficzna, jak „u” i „ó” (ż/rz) w języku polskim dla moich katalońskich studentów. Ze spółgłoskami jest łatwiej, właśnie ze względu na wspomniane wyżej interferencje, czyli w tym przypadku – podobieństwa. System, który opracowałam, działa w obie strony: ułatwia Katalończykom poprawne odczytanie polskiego zapisu, a Polakom – katalońskiego. Oczywiście moje tabelki mają wyłącznie wartość praktyczną, nie teoretyczną. Szanujący się językoznawca natychmiast wykaże subtelne różnice w wymowie podobnych, ale przecież nie identycznych, głosek. Przykład: kataloński znak „ix” wymawia się (prawie) tak jak polskie „ś/si” lub „sz”, czyli caixa=Kasia lub caixa=kasza, a najlepiej coś pośredniego.
Przy – rzadkim – sięganiu do oryginału, gdy pracowałem nad pani przekładem Głosów Pamano, rzuciła mi się charakterystyczna kropka w okolicy litery „l”. Co ona oznacza?
Podwójne „l.l” połączone kropką to zapis welarnego „l” (polskie „l” jest palatalne), po którym można natychmiast można rozpoznać Katalończyków, nawet gdy mówią po hiszpańsku.
Palatalne, czyli miękkie, welarne, czyli twarde (tak zwane „aktorskie ł”)?
Jestem pełna podziwu dla dociekliwości fonetycznej reprezentowanych przez pana czytelników dwutygodnik.com. Ta opozycja twarde/miękkie wynika z miejsca artykulacji: katalońskie „l.l” zawdzięcza swoją ciemną barwę przesunięciu języka w stronę podniebienia miękkiego. Skojarzenie z aktorskim „ł” jest jak najbardziej prawidłowe.
Jak się zaczęła pani przygoda z hiszpańskim, a potem katalońskim?
Hiszpański to tradycja rodzinna. Zaimponował mi starszy brat, profesor Piotr Sawicki, hispanista z Wrocławia. Na naukę katalońskiego zdecydowałam się późno, dopiero po dwóch latach pracy na Universitat de Barcelona. Ze studentami porozumiewałam się po hiszpańsku, w życiu codziennym też kataloński nie był niezbędny (Katalończycy niechętnie rozmawiają w swoim języku z cudzoziemcami). Podjęcie nauki katalońskiego było świadomym wyborem, podyktowanym chęcią pełnego uczestniczenia w miejscowej kulturze. Uczyłam się języka na kursach, ale również przekładając opowiadania PereCaldersa. Nagrodą za ten wysiłek był natychmiastowy dostęp do pełnej oferty teatralnej Barcelony. Katalończycy kochają teatr i umieją go robić (pisać sztuki i wystawiać). We własnym języku.
Po upadku dyktatury generała Franco kataloński na powrót stał się językiem urzędowym wspólnoty autonomicznej Katalonii. Wcześniej, jak polski podczas germanizacji w Polsce, był tępiony?
Powiedzmy ostrożniej – nie był językiem oficjalnym. Nie jest tak, że za czasów generała Franco był całkiem nieobecny – publikowano czasopisma w tym języku, jak na przykład „Serrad’Or”, istniały też niszowe wydawnictwa (Selecta). Natomiast nie miał wstępu do szkół i urzędów. Ale jak już zaczął się rozwijać w drugiej połowie XIX wieku (u nas Porębowicz opisał katalońskie postromantyczne odrodzenie), po prawie dwustuletnim okresie stagnacji, to powstrzymanie tego procesu przy pomocy zakazów nie było możliwe, ponieważ zdążył się w tym czasie ukształtować piękny język literacki.
Skoro poruszył pan ten temat, chciałam skorzystać z okazji i przypomnieć, że za pisarzy katalońskich uważa się tylko tych autorów, którzy piszą po katalońsku. Ani Mendoza, ani Javier Cercas, mimo że mieszkają w Katalonii, nie są pisarzami katalońskimi, ponieważ piszą po hiszpańsku. Inna sprawa, czy się uważają za Katalończyków – do tego znajomość języka nie jest konieczna. Bywa i tak, że w twórczości katalońskiego pisarza (Katalończycy są dwujęzyczni) pojawi się jakiś pojedynczy utwór napisany po hiszpańsku, jak ostatnia powieść SánchezaPiñolaVictus. 1714, adresowana do hiszpańskiego, nie katalońskiego czytelnika. W monumentalnej, wielotomowej historii literatury katalońskiej twórczość wybitnego pisarza i filozofa, Eugenid’Orsa (1881–1954), omawiana jest tylko do momentu jego wyjazdu do Madrytu. Jego późniejsze utwory zostały pominięte. Pisanie po katalońsku może, ale nie musi być wyborem politycznym. To język żywy, obecny w różnych dziedzinach życia społecznego, w życiu rodzinnym, a przede wszystkim jest to język kultury, z bogatą tradycją literacką.
JaumeCabré mówi w wywiadach o tym, że pisze po katalońsku, aby chronić katalońską kulturę. Jest zagrożona?
Cabré pisze po katalońsku, bo jest Katalończykiem, kataloński to jego język ojczysty. To nie jest wybór polityczny. W każdym razie nie taki, jak w przypadku cudzoziemców czy osób z rodzin hiszpańskojęzycznych, uczących się katalońskiego ze względów praktycznych, politycznych czy z czystej sympatii (są tacy!). Nie zapominajmy, że kataloński jest językiem mniejszościowym, peryferyjnym. Zdarza się, że nawet dzieci z katalońskich rodzin w swoim środowisku posługują się hiszpańskim, bo to język większości, kina, gier komputerowych, ogólnokrajowych mediów. Okazuje się, że autonomia regionu nie jest wystarczającą gwarancją terytorialnych praw lokalnego języka. Wystarczy jeden zdeterminowany minister edukacji, który będzie się domagał w szkolnictwie pierwszeństwa hiszpańskiego przed językami lokalnymi. Nie wspominając o ludności napływowej, o imigrantach, wybierających hiszpański, bardziej perspektywiczny niż kataloński. Ja jednak zagrożenie kultury katalońskiej widziałabym w czym innym. Kiedyś białoruski pisarz Sokrat Janowicz o kulturze małych narodów powiedział, że „trzymana w niewietrzonym pokoju dziwaczeje, zabiera się do polizywania różnych części swojej intymności, kapcanieje, by w końcu stać się niepostrzegalną i zbyteczną dla reszty świata”. Tego się boję.
Cabré mówił też w rozmowie z polskimi czytelnikami: „Jestem za niepodległością Katalonii, podobnie jak zdecydowana większość społeczeństwa i polityków katalońskich, mimo że Hiszpania twierdzi, że jest inaczej”. Wciąż są napięcia?
Na szczęście Cabré wyraża swoje poglądy polityczne nie w książkach i nie w esejach, tylko w publicystyce i poprzez udział w takich akcjach, jak „katalońska droga do niepodległości” (Via catalana cap a la independència), czterystukilometrowym ludzkim łańcuchu, od Pirenejów po Walencję, utworzonym 11 września 2013 o godzinie 17.14, na wzór bałtyckiego żywego łańcucha z 1989 roku. Myślę, że radykalizacja nastrojów w Katalonii ma dwie przyczyny: po pierwsze ogólnoświatowy kryzys, który sprawił, że Katalończycy zaczęli upominać się o swoje podatki, trafiające do kasy centralnej (Baskowie wywalczyli sobie korzystny pakt finansowy, Katalończycy – nie), po drugie – arogancja rządzącej obecnie w Madrycie partii, Partido Popular, która wręcz prowokuje Katalończyków.
Na czym polegają te prowokacje?
Na straszeniu wojną domową, unikaniu negocjacji, używaniu lekceważącego języka, bagatelizowaniu lokalnych problemów, przedstawianiu Katalonii zarówno w Hiszpanii, jak i na zewnątrz, jako głównego – czasem można odnieść wrażenie, że jedynego – winnego obecnego kryzysu, rozpowszechnianiu stereotypu katalońskiej pazerności.
Ale wróćmy na moment do historii: skąd się ten konflikt wziął?
Katalończycy, podobnie jak my, są bardzo przywiązani do symboli, a ponadto są bardzo pamiętliwi. Mają swój Katyń – nierozliczone dotychczas zbrodnie powojennej dyktatury, plus restrykcyjna polityka z tego okresu, ale symbole są jeszcze wcześniejsze. Najważniejszy z nich to Cytadela: wybudowana w centrum Barcelony w latach 1715–1718 na rozkaz Filipa V, króla, który prowadził zdecydowaną politykę centralistyczną. Ta anachroniczna fortyfikacja przez sto pięćdziesiąt lat przypominała Katalończykom o ich klęsce w wojnie sukcesyjnej. Cytadela to coś w rodzaju koszarów austriackich na Wawelu – odegrała podobną rolę nienawistnego symbolu zniewolenia. Może warto w tym miejscu przypomnieć, jak o niej pisał Mendoza w Mieście cudów:
„Filip V, książę Anjou, oświecony monarcha […] kazał zbudować w Barcelonie gigantyczną fortecę, w której osadził wojsko okupacyjne, gotowe zdusić każdy bunt. Tę fortecę od początku nazywano Cytadelą. Mieszkał w niej gubernator, odizolowany całkowicie od ludności – powielano w ten sposób system kolonialny w najbardziej restrykcyjnej wersji. […] W połowie XIX wieku Cytadela stała się nieprzydatna; postępy w sztuce wojennej zneutralizowały jej rolę, straciła rację bytu. W 1843 [sic!] generał Espartero uznał, że w walce z powstańcami o wiele skuteczniej będzie zbombardować Barcelonę ze wzgórza Montjuich. Wytrwały sto pięćdziesiąt lat, ale w końcu mury Cytadeli zostały obalone”.
Czy to jest temat wciąż nie do końca przepracowany? Podobnie jak wojna domowa, II wojna światowa i dyktatura Franco?
To temat, z którym zmaga się już trzecie pokolenie, pokolenie wnuków. O ile hiszpańska wojna domowa to już odległa historia (1936–1939), transformacja ustroju po śmierci generała Franco zaczęła się nie tak dawno – w 1975 roku, niespełna czterdzieści lat temu. Ubocznym efektem polityki grubej kreski, zaczynania od zera, było zamknięcie ust tej stronie, która wojnę domową przegrała i przez czterdzieści lat ponosiła tego konsekwencje. Terroryzm państwowy stosowany przez dyktaturę nie został rozliczony, a pokojowa transformacja była swoistą amnestią dla tych, którzy dopuszczali się zbrodni, budując nowy porządek społeczny, między innymi przy pomocy obozów koncentracyjnych, takich jak Miranda de Ebro, do którego trafił Antoni Kępiński. Działały od 1936 do 1947 roku. Nic dziwnego, że republikańska Katalonia pamięta nie tylko o wojnie, ale przede wszystkim o tym, co nastąpiło później. Temat nie do końca przepracowany? Może dlatego, że ustawa o pamięci historycznej nie daje skutecznych narzędzi zadośćuczynienia pokrzywdzonym.
Myśli pani, że odłączenie się Katalonii i ogłoszenie niepodległości mogłoby coś zmienić? Pomijam na chwilę stanowisko – nieprzejednane jak dotąd – rządu hiszpańskiego.
W kwestii symboli narodowych – na pewno. Ale nie sądzę, żeby zmieniła się z dnia na dzień sytuacja najuboższych, gdyby Katalonia przestała płacić podatki do wspólnej kasy. Szkoda, że Hiszpania nie jest federacją – wtedy Katalończycy nie czuliby się tak bardzo odpodmiotowieni decyzjami politycznymi i gospodarczymi podejmowanymi centralnie.
I jeszcze pytanie na koniec: myśli pani, że dużo jeszcze zostało do zrobienia, żeby przybliżyć światu (i Polakom) kulturę Katalonii? I to, żeby kultura katalońska nie była utożsamiana z hiszpańską? Na przykład sądzi się często, że Antoni Gaudí był Hiszpanem, nie Katalończykiem.
Myślę, że nie pozbyliśmy się jeszcze mocarstwowego spojrzenia na świat. Czujemy się obywatelami tej Polski, która rozciągała się od morza do morza i miała kłopoty z własnymi mniejszościami narodowymi. Może warto spojrzeć na Katalonię, Galicję, Kraj Basków (wymieniam te regiony autonomiczne, które mają własny język i tworzą w tym języku literaturę) nie jak na potencjalne zarzewie konfliktu, ale jak na ośrodki odrębnej kultury. Wie pan, kto w Polsce najwięcej wie o Katalonii?
Nie.
Dziennikarze sportowi i kibice. Sukcesy Barçy obudziły sympatię i zainteresowanie historią regionu, z którego pochodzi ten klub. Mam nadzieję, że każda docierająca do nas dobra książka, spektakl teatralny, sztuka czy folklor zmniejszy nieco nieufny dystans Polaków do hiszpańskich mniejszości narodowych. Dla mnie kultura katalońska była tak wielkim odkryciem, że w tej chwili nie wpadam w histerię, kiedy słyszę o aspiracjach niepodległościowych Katalonii. Podziwiam i szanuję Katalończyków i mam zaufanie do ich rozsądku.
fot. z archiwum prywatnego