Sylvia Plath lubiła jedzenie, seks i fatałaszki. Wbrew krzywdzącym stereotypom – była kobietą z krwi i kości.
W czerwcu 1953 roku dwudziestoletnia Plath przyjechała do Nowego Jorku i została redaktorką czasopisma o modzie „Mademoiselle”. Zamieszkała w hotelu Barbizon, chodziła na przedstawienia baletowe, na mecze bejsbolu i tańczyła w West Side Tennis Club. Miała cudownie spędzić czas. Ale to, co nastąpiło, okazało się dwudziestoma sześcioma dniami bólu, przyjęć i pracy, które ostatecznie zmieniły bieg jej życia.
Opowieść Elizabeth Winder, uzupełniona zdjęciami i szkicami, wprowadza nas świat Sylvii Plath, zanim stała się jedną z największych i najbardziej wpływowych poetek XX wieku. To niezwykłe spojrzenie na młodą Sylvię i miesiąc, który położył podwaliny pod jej przełomową powieść – Szklany klosz.
„Ta książka jest próbą odczarowania zbanalizowanego wizerunku Plath jako dręczonej przez demony artystki. To opowieść o pełnej energii młodej kobiecie u progu dorosłego życia. O artystce, którą pociągała zarówno jasna, jak i ciemna strona, która miała nienasycony apetyt na nowe doświadczenia i zdobywanie wiedzy i która nie obawiała się tego, co może przynieść jej los. O tym, jak Nowy Jork poraził ją swoim morderczym pięknem. O wrażliwej i wesołej osobie, która kochała i zakupy, i czytanie książek. Ta Sylvia ma blond włosy, ciemną opaleniznę, jedną walizkę, kilku ukochanych, dwie czarne sukienki i bilet do Nowego Jorku”.
(ze wstępu)
Recenzja ukazała się na stronie dwutygodnik.com
Dobrym świadectwem tego, co się stało z pamięcią o Sylvii Plath, może być dostępny w kilku wersjach tiszert z portretem poetki, podpisany „Lady Lazarus”. To tytuł bodaj najsłynniejszego jej wiersza – aluzja do wskrzeszenia Łazarza stanowi w nim ramę dla biografii, której porządek wyznaczają cezury, kolejne próby samobójcze. Rolę Łazarza przejmuje Feniks, każdy nieudany zamach oznacza odrodzenie się z popiołów. Łazarzowi-kobiecie Plath przydaje znamiona artystki. „Umieranie / Jest sztuką jak wszystko inne. / Ja robię to nadzwyczaj dobrze” (przekład Teresy Truszkowskiej). Tytuł wiersza, z którego pochodzą te wersy, zamieszczony na tiszercie, oferuje łatwy klucz do niełatwej twórczości. Połączenie wizerunku Plath z pseudonimem jej bohaterki realizuje zrozumiałą do pewnego stopnia pokusę złożenia w całość literatury i życia; nasycone obrazami śmierci wersy Plath mają tu łatwe wyjaśnienie – rozpowszechnioną w kulturze popularnej (w filmie z Gwyneth Patrow, w kolorowej prasie, na licznych fanpejdżach) opowieść o załamaniach nerwowych, nieszczęśliwym małżeństwie, która kończy się sceną odkręcenia gazu w zamkniętej szczelnie kuchni londyńskiego mieszkania, gdzie poetka zamieszkała z dziećmi po rozwodzie. Zima 1963 roku, ostatnie dzieło kobiety-Łazarza.
Jola Janiczak w swoim dramacie o obłędzie w biografiach kobiet-artystek w usta Sylvii Plath wkłada zdanie: „Od pierwszych rymów wiedziałam, że jestem i bohaterką, i autorką”. To wyznanie poetka czyni pośmiertnie, gdy jej mąż, poeta Ted Hughes, nie mogąc znieść legendy zmarłej żony, postanawia ją pozwać, stawiając zarzut o „usiłowanie zabójstwa jego osoby i jego mitu poprzez swoje spektakularne i atrakcyjne medialnie samobójstwo, które pogrzebało żywcem oskarżającego wraz z dwójką jego i oskarżonej dzieci”. Janiczak z ironią przedstawia zwycięstwo, jakie Plath odniosła nad swoim bardzo cenionym przecież za życia mężem. Długo pozostająca w jego cieniu, sprowadzana do roli opiekunki dla dzieci, kucharki, sprzątaczki, a czasem – dodatkowo – jego sekretarki, zdobyła sławę, która Hughesowi nie była dana nawet na pięć minut. Janiczak wplata w swój dramat szydercze aluzje, że to „performans z głową w piekarniku” czyni Plath „wciąż żywą, wciąż młodą, wciąż czytaną”. Czytaną jednak bardzo jednostronnie i jednorodnie, w tej samej tonacji, która ma przede wszystkim zakonserwować tragiczną legendę „poetki przeklętej”.
Zburzenie tej legendy jest celem wydanej w oryginale w 2013 roku książki Elizabeth Winder. Tytuł polskiego przekładu Sylvia Plath w Nowym Jorku. Lato 1953 w oryginale stanowi właściwie podtytuł. W wydaniu angielskim poprzedza go intrygująca triada Ból, przyjęcia, praca. Autorka na wstępie jasno formułuje swój cel: przełamanie wizerunku Plath jako cierpiącej artystki i pokazanie osoby, która „znajdowała przyjemność w strojach, makijażu, czasopismach i jedzeniu”, była towarzyska, tryskała energią. Sprzyjać ma temu wybór ram czasowych. Choć Winder, wbrew obietnicy złożonej w tytule, nie opisuje wyłącznie jednego lata z życia poetki, to rzeczywiście skupia się przede wszystkim na pobycie Sylvii Plath w Nowym Jorku, w czerwcu 1953 roku. Plath – zwyciężczyni konkursu rozpisanego dla studentek z całego kraju przez magazyn „Mademoiselle” – odbywała wówczas miesięczny płatny staż w jego redakcji. Wraz z pozostałymi dziewiętnastoma laureatkami, zakwaterowana na ten czas w żeńskim hotelu Barbizon, pracowała nad specjalnym, „uczelnianym” numerem pisma, który miał się ukazać w sierpniu. Większość stażystek traktowano w redakcji jak maskotki. Miały niewiele obowiązków, nie pisały tekstów, czasami całe dnie spędzały na różnych nieoficjalnych spotkaniach, pokazach mody, meczach bejsbolowych. Sylvia w porównaniu z nimi pracowała dużo ciężej. Otrzymawszy stanowisko gościnnej sekretarz redakcji, większość czasu spędzała przy biurku, pod okiem swojej przełożonej przepisując na maszynie teksty, czytając nadesłane artykuły, prowadząc korespondencję z autorkami i autorami lub robiąc korektę. Wieczorami jednak chodziła wraz z pozostałymi dziewczętami na przyjęcia, znajdowała również czas na zakupy, spacery, wizyty w muzeach i galeriach sztuki oraz randki.
Winder wybiera z życia Plath czas, który był dla niej wyjątkowy pod każdym względem. Nie tylko po raz pierwszy opuściła Nową Anglię i to po to, by udać się do – aspirującego już wówczas do miana światowej stolicy sztuki – Nowego Jorku, ale też weszła w zupełnie nową rolę. Ze studentki college’u miała zmienić się w redaktorkę jednego z ważniejszych pism kobiecych, wyjątkowego również ze względu na dział literacki, publikującego teksty między innymi Trumana Capote'a, Williama Faulknera czy Tennessee Williamsa. Miała ze stałej czytelniczki „Mademoiselle”, określonego przez nią samą jako „intelektualny magazyn o modzie”, stać się jego częścią. Moda zaś interesowała Plath w tym samym prawie stopniu co literatura. W jej dziennikach znajduje się masa fragmentów poświęconych garderobie. Jako mała dziewczynka robiła sobie papierowe laleczki, dla których projektowała ubrania. Jedna ze stażystek, którą cytuje Winder, zapamiętała, że Plath w towarzystwie innych dziewcząt bezustannie zajęta była rysowaniem butów.
Moda interesowała Plath w tym samym prawie stopniu co literatura. W jej dziennikach znajduje się masa fragmentów poświęconych garderobie.
Lato 1953 może więc być dobrym kontrapunktem dla popowej biografii Plath. Winder proponuje spojrzeć na życie Plath nie przez pryzmat zimy 1963, najbardziej srogiej zimy od czasów króla Jerzego, za panowania którego zamarzła Tamiza, a przez równie ekstremalny meteorologicznie, upalny czerwec, gdy temperatury na Manahattanie sięgały rekordowej liczby trzydziestu dziewięciu stopni. Zaproponowane przez Winder inne rozłożenie akcentów ma tę dodatkową wartość, że w dzienniku Plath nie zachowały się prawie żadne ślady z tego wyjazdu. Znajduje się w nim tylko jeden wpis z 19 czerwca, bardzo ciekawy zresztą, dotyczący egzekucji Rosenbergów, który pokazuje nie tylko przerażenie, jakie budzi w Plath wizja śmierci na krześle elektrycznym, ale również całą jej niechęć do makkartyzmu i zimnowojennej polityki Stanów paranoicznie tropiących komunistów. O samej pracy w redakcji informują wprawdzie, pełne optymizmu, listy pisane do domu, dyktowane jednak przede wszystkim pragnieniem uszczęśliwienia matki. Nie znajdzie się w nich żadna wzmianka zapowiadająca załamanie nerwowe, jakie nastąpi zaraz po powrocie z Nowego Jorku, co doprowadzi poetkę do sierpniowej próby samobójczej.
Lato 1953, które nie pozostawiło śladu w dzienniku Plath, stało się natomiast tematem Szklanego klosza, autobiograficznej i jedynej powieści, którą opublikowała Plath, książki do dziś wznawianej i uchodzącej za kultową, za jedną z ważniejszych powojennych opowieści o kobiecej inicjacji. Winder musi więc pracować w cieniu innej legendy.
Plath z książki Winder ma wiele wspólnego z bohaterką Szklanego klosza, Esther. Winder wiele miejsca poświęca ubraniom, kosmetykom, jedzeniu. O Plath pisze: „Dla niej lista zakupowa brzmiała jak wiersz”. Sama tworzy niezliczoną ilość takich wierszy. Kroje sukienek, materiały, z jakich je uszyto, marki szamponów, odcienie szminek, rodzaje pudrów, fasony butów. Te opisy z reguły nie prowadzą do bardziej ogólnych wniosków i najczęściej zatrzymują się na poziomie wyliczeń. Mimo to wydają się cenne. Dzięki nim Winder udało się ukazać Nowy Jork lat 50. od strony życia codziennego, jego materialnego wymiaru, a zarazem ukazać go z perspektywy kobiet, nawet jeżeli należały one wyłącznie do klasy średniej. W czasach, gdy pisanie historii codzienności kobiet wciąż należy do rzadkości – warto to docenić.
Winder pisze o Plath: „Dla niej lista zakupowa brzmiała jak wiersz”. I sama tworzy niezliczoną ilość takich wierszy. Kroje sukienek, materiały, marki szamponów, odcienie szminek, fasony butów.
Winder dotarła także do pozostałych stażystek, które wraz z Plath miały wówczas pracować nad sierpniowym numerem „Mademoiselle”. Autorka wymienia je wszystkie na wstępie, by potem wpleść w główną narrację ich sylwetki, niekiedy zarysować późniejsze losy. Dzięki temu Plath pojawia się w jej książce jako przedstawicielka określonej generacji, której swoistość świetnie opisuje jedna ze stażystek, rówieśniczka Plath, Gloria Kirschner: „Byłyśmy pierwszym pokoleniem kobiet po wojnie i ostatnim przed wynalezieniem pigułki”. Za głęboki i przenikliwy zapis doświadczenia kobiet z klasy Kirschner i Plath może uchodzić, rzecz jasna, właśnie Szklany klosz. Plath doskonale ujmuje w nim kondycję kobiety poddawanej sprzecznym nakazom, z jednej strony popychaną przez rynek w zakazane do tej pory rejony, z drugiej potępianą przez społeczeństwo za nowe pragnienia. I chodzi nie tylko o życie zawodowe, daną kobietom z klas średnich i wyższych możliwość zarobkowania i utrzymywania się, lecz również o sferę seksualności. W czasie, kiedy moda i reklama zaczyna się zajmować przemianą kobiecego ciała w seksualny obiekt, społeczeństwo straszy kobiety wykluczeniem za niechcianą ciążę. Podejmując ten temat, Winder próbuje znaleźć dla niego kontekst. Przypomina na przykład, że w 1953 roku w Stanach Zjednoczonych obowiązywało prawo Comstocka. Wprowadzone w 1873, zakazywało rozpowszechniania antykoncepcji. Opisując strach, jaki Plath czuła przed niechcianą ciążą, Winder pokazuje, że kultura randek, przymknięcie oka na rozluźnienie moralnych norm, nie przekładały się na większą swobodę seksualną kobiet.
Kilka z umieszczonych w książce obrazów zapada w pamięć. Jak ten z przeznaczonym wyłącznie dla kobiet nowojorskim hotelem Barbizon, z którego okien powiewały białe rękawiczki. Białe rękawiczki były podstawą codziennego stroju miejskich elegantek. Biedniejsze z nich musiały je prać ręcznie. Mieszkanki manhattańskiego hotelu, zwane Barbizonetkami, robiły to w białych emaliowanych umywalkach, umieszczonych na ścianach miniaturowych pokoi. Schnące w oknach, przypominały maleńkie chorągiewki. Kolejny obraz pokazuje redaktorki „Mademoiselle”, które stukając przy biurkach w maszyny do pisania, nie zdejmują, niezależnie od temperatury, swoich nakryć głowy.
Książka koncentruje się głównie na tego rodzaju ciekawostkach, cała masa ważnych i ciekawych pytań pozostaje przy tym bez odpowiedzi. Historia hotelu Barbizon na przykład mogłaby być okazją do opisania obyczajowych przemian zachodzących za życia Plath. Hotel wybudowany został w 1927 roku dla kobiet, które zjeżdżały do Nowego Jorku od końca lat 40. Czy powstał z myślą o samotnych kobietach? Kto wpadł na taki pomysł? Czy powstało więcej podobnych budowli? Z książki Winder nie dowiemy się nawet, jakie warunki trzeba było spełnić, by się w nim zameldować i czy mogły tam przebywać samotne matki. Winder nie omieszka wtrącić plotki o najsłynniejszej rezydentce, Grace Kelly, ale przyznaje, że nie wie nawet, jak wyglądał jej apartament. Nie przyszło jej także zapewne do głowy, by sprawdzić, ile kosztował w porównaniu z pokoikami stażystek „Mademoiselle”. To niezwykłe, że Winder, tak wiele uwagi poświęcając konsumpcji, prawie nigdy nie wspomina o pieniądzach.
Winder wprowadza na scenę także redaktorki „Mademoiselle”. Jest wśród nich szorstka zwierzchniczka Sylvii, Cyrilly Abels i malownicza naczelna magazynu, Betsy Talbot Blackwell, słynąca z długich lufek do papierosów i zapałek w pudełkach, na których „widniał monogram — inicjały w kobaltowym kolorze na platynowo-srebrnym tle, płaski nowoczesny bezszeryfowy krój pisma”. To BTB, jak ją nazywano, jako pierwsza wpadła na pomysł, by do magazynu zapraszać przeciętną dziewczynę, odmieniać całkowicie jej wizerunek, a dokumentację tej metamorfozy zamieszczać w piśmie. Tym pomysłem wpisała się na trwałe do historii mody. Uczelniany numer magazynu, wpółtworzony przez studentki, był również jej ideą. To jej zawdzięczamy współpracę „Mademoiselle” w latach 60. z Betty Friedan i Glorią Steinem, które debiutowały właśnie na tych łamach. Opisując historię pisma, Winder nie wykracza poza ogólniki o sprzecznych nakazach kierowanych do kobiet, które były z jednej strony zachęcane do edukacji i podejmowania pracy zawodowej, z drugiej pouczane, że celem ich życia powinno być małżeństwo i macierzyństwo. Gromadzi jednak sporo materiałów, które pozwalają rozeznać się w roli tego rodzaju prasy w procesach emancypacyjnych. Pojawia się przy tym kilka anegdot, między innymi o Helenie Rubinstein czy Margaricie Smith, redaktorce działu literackiego, która „była nałogową palaczką i żyła w przekonaniu, że pewnego dnia zapomni dogasić papierosa, przez co wywoła pożar w całym budynku Street and Smith. Kazała więc swojej asystentce chodzić za sobą i sprawdzać, czy nie zostawia niedopałków albo tlącego się popiołu”.
Mieszkanki hotelu dla kobiet prały białe rękawiczki w emaliowanych umywalkach, umieszczonych na ścianach miniaturowych pokoi. Schnące w oknach, przypominały maleńkie chorągiewki.
Historia hotelu Barbizon to pewnie temat na osobną książkę. Wydaje się ważny nie tyle jako miejsce, w którym mieszkała Plath, ile zjawisko unikatowe dla jej czasów. Szkoda więc, że Winder ograniczyła się do ciekawostek. Porównanie do żeńskiego klasztoru stanowi tu mylący wybieg, który tuszuje niedostatki historycznego warsztatu. Takich uchybień jest w książce więcej. Żałuję na przykład, że nie dowiedziałam się, jakie punkty zawierało wymienione prawo Comstocka.
Na podobnym poziomie szwankuje tu opis życia zawodowego. Winder wspomina wprawdzie, jak niezwykłym zjawiskiem był w czasach Plath napływ samotnych kobiet do Nowego Jorku, które jechały po finansową niezależność. Wspomina też gdzie indziej, że w przygotowywanym przez Plath numerze „Mademoiselle” z sierpnia 1953 roku znajdowały się trzydzieści trzy reklamy szkół dla sekretarek i dwanaście reklam kursów stenografowania. Nigdzie jednak nie łączy tych dwóch faktów, nie dodaje choćby dwóch, trzech zdań o historii zawodu sekretarki, ważnego także w biografii samej Plath, która kurs stenografii pobierała przez chwilę u własnej matki i która powtórzyła jej los, zostając nieodpłatną sekretarką własnego męża.
Zamiast rzetelnie zarysować społeczno-kulturowe tło, Winder zabiera się za zgłębianie psychiki swojej bohaterki. Szczególnie źle wypada to we fragmentach dotyczących relacji Sylvii z mężczyznami, z którymi umawiała się na randki. Styl Winder zaczyna się ocierać o tabloid. Pisze na przykład, że Plath „na swój sposób była ryzykantką... i mistrzynią w pociąganiu za sznurki. Często ponownie wprowadzała do obiegu adoratorów z przeszłości, dzięki czemu mogła snuć intrygę i planować swój spektakl”. Psychologizowanie sprawia, że autorka nie wywiązuje się z początkowej obietnicy, jaką było – mówiąc w ogromnym uproszczeniu – zastąpienie zimy 1963 wcześniejszym o dekadę latem. Konsekwentnie układa swoje klocki tak, by mogły posłużyć właśnie za wyjaśnienie kryzysu nerwowego poetki.
Wszystko to wiąże się oczywiście ze znacznie szerszą kwestią: wymogów, jakie stawiamy biografii. Mniej interesujące są dla mnie dywagacje dotyczące stanów psychicznych Plath, każda próba ich zrekonstruowania wydaje mi się karkołomna, a biografia skupiona na tej sferze – raczej nieciekawa. Dobra biografia powinna pokazywać zarówno czyjeś doświadczenie, jak i jego historyczne warunki. U Winder opis historycznych warunków sprowadza się w zasadzie do wyliczenia dostępnych na rynku towarów przeznaczonych dla kobiet z klasy średniej.
Autorce nie udaje się zastąpić w biografii Plath zimy 1963 wcześniejszym o dekadę latem. Konsekwentnie układa klocki tak, by mogły posłużyć za wyjaśnienie kryzysu nerwowego poetki.
Pobyt Plath w Nowym Jorku podsumowuje epizod ze zrzuceniem z dachu hotelu wszystkich ubrań, na co poetka decyduje się po pijaku w ostatnią noc. Konsekwencją tego wybryku był powrót do domu w spódnicy i bluzce pożyczonych od koleżanki uchodzącej – zwłaszcza w kwestiach mody – za prowincjuszkę. Epizod ten Plath zamieściła w Szklanym kloszu w nieco tylko zmienionej formie. Garry M. Leonard, autor szkicu poświęconego związkom twórczości Plath z magazynem „Mademoiselle”, interpretuje tę scenę jako, zakończoną fiaskiem, próbę odrodzenia się bohaterki poza kulturą towarów. Po powrocie do rodzinnego domu Esther, bohaterka powieści, ponowi ją w bardziej radykalnej formie: przestanie się myć i całkowicie zaniedba higienę. Uderzające, że Winder snuje swoje dociekania o przyczynach załamania Plath w zupełnym oderwaniu od tego pijackiego ekscesu na dachu. Może powiązanie tych dwóch faktów kazałoby zrewidować wizerunek Plath zgodnie łączący artystkę i konsumentkę. By dotrzymać danej na wstępie obietnicy, że skupi się na przyjemnościach, jakie poetka czerpała z wielkomiejskiego życia, Winder pomija też obecną przecież w poezji Plath krytykę amerykańskiej kultury nastawionej na konsumpcję.
Dzięki Elizabeth Winder potrafię jednak w przybliżeniu powiedzieć, jakie ubrania zrzucała Plath z dachu tamtej nocy. Jestem jej za tę wiedzę – piszę to bez cienia ironii – naprawdę wdzięczna. Trochę szkoda, że książka, która miała szansę stać się ważnym rozdziałem prehistorii feminizmu, poprzestała na wyliczankach. Powstała być może wartościowa i niepozbawiona uroku historia rzeczy.
Recenzja ukazała się na stronie poranny.pl
Może dziś nie każdy czytał Szklany Klosz Sylvii Plath, ale jeszcze trzy dekady temu wypadało tę książkę znać. Dziś zaglądamy w czasy, kiedy miała miejsce jej akcja.Po pół wieku od samobójstwa pisarki i po 60. latach od stażu w miesięczniku modowo-lifestylowym Elizabeth Winder zabiera czytelników na miesiąc do Nowego Jorku. I podobnie jak chłonąca życie wszystkimi porami skóry poetka, potrafi przekonać że owo „miasto, które nigdy nie zasypia”, było najbardziej ekscytującym miejscem na świecie. Zaś hotel i pozostałe 19 stażystek, które wygrały miesiąc płatnej pracy w „Mademoiselle” trafiło później do wspomnianego Szklanego klosza.
Winder stosuje całkiem współczesną technikę opisywania. To połączenie krótkich scenek rodzajowych, z refleksjami na temat Plath, wspomnieniami jej koleżanek ze stażu i krótkimi charakterystykami zjawisk czy postaci. Coś na kształt współczesnych reportaży z uzasadnionymi literackimi ambicjami.
Dzisiejsi czytelnicy prasy kolorowej czy weekendowych dodatków skierowanych do kobiet pewnie ze zdumieniem przeczytają, że to szefowa „Mademoiselle” wymyśliła tak zwane metamorfozy, czyli przemianę przeciętnej czytelniczki w piękność. Winder pisze tak obrazowo, że z kart słychać wręcz gwar Manhattanu, z radia płynie jazz, choć Plath wolała muzykę klasyczną, czuć zapach perfum i palonych przez obie płcie papierosów. Panie, rzecz jasna muszą być latem w białych rękawiczkach, kapeluszach i papierosy palą w wytwornych fifkach. Panów Plath dzieli na ubierających się praktycznie i tych, których strój zwiastuje, że zdecydowanie nie nadają się do pracy, a raczej - że pracować nie muszą.
Wiele w tej książce jest opisów strojów, fryzur, zachowań ze świata mody. Jest też egzekucja na krześle elektrycznym małżeństwa sowieckich szpiegów i apoteoza kaca, co prawda dokonana piórem autorki, ale przypisana Plath. Rok 1953 to nadal czas, kiedy nie wynaleziono jeszcze pigułki antykoncepcyjnej, mechaniczne środki zapobiegania ciąży ginekolodzy instalują raczej mężatkom, a aborcja jest czymś wstydliwie ukrywanym i nie do końca akceptowanym.
Trudno zatem się dziwić, że Plath nie stroniąca od mężczyzn, a wręcz rywalizująca z nimi i szukająca partnerów do intelektualnych dysput akurat jako 20-latka chętnie flirtuje, ale powstrzymuje się przed ostateczną konsumpcją związków. Nowy Jork jest dla niej wystarczającym afrodyzjakiem, ale też przyczyną rozczarowań. Zanim opuści miasto, Autorka powieści ofiaruje czytelnikom nawet krótki słownik pojęć odnoszących się do życiorysu Plath. A „cały ten zamęt który rozpoczął się w Nowym Jorku, będzie pojawiał się jako temat przewodni w jej życiu i twórczości”.
Warto zatem przekonać, jaka mogła być czy wręcz jaką dziewczyną była 20-letnia Sylvia Plath, kiedy na miesiąc zamieszkała w Nowym Jorku, w centrum życia, kreowania mód i stylów bycia. A później zajrzeć do Szklanego klosza.
Recenzja ukazała się na blogu ksiazkacafe.blog.onet.pl
Z twórczością Sylvii Plath zetknęłam się ponad dwie dekady temu. Jej wiersze, książka Szklany klosz i zdobyte cudem gdzieś w Krakowie opowiadania Upiorny Jaś i biblia snów, mają poczesne miejsce w mojej bibliotece. Czytałam jeszcze powieść o jej życiu oraz biografię, tym bardziej zaskoczyła mnie i ucieszyła książka autorstwa poetki Elizabeth Winder – Sylvia Plath w Nowym Jorku. Lato 1953.
Sylvia Plath lubiła jedzenie, seks i fatałaszki. Wbrew krzywdzącym stereotypom – była kobietą z krwi i kości.
W czerwcu 1953 roku dwudziestoletnia Plath przyjechała do Nowego Jorku i została redaktorką czasopisma o modzie „Mademoiselle”. Zamieszkała w hotelu Barbizon, chodziła na przedstawienia baletowe, na mecze bejsbolu i tańczyła w West Side Tennis Club. Miała cudownie spędzić czas. Ale to, co nastąpiło, okazało się dwudziestoma sześcioma dniami bólu, przyjęć i pracy, które ostatecznie zmieniły bieg jej życia. Opowieść Elizabeth Winder, uzupełniona zdjęciami i szkicami, wprowadza nas świat Sylvii Plath, zanim stała się jedną z największych i najbardziej wpływowych poetek XX wieku. To niezwykłe spojrzenie na młodą Sylvię i miesiąc, który położył podwaliny pod jej przełomową powieść – Szklany klosz.
„Ta książka jest próbą odczarowania zbanalizowanego wizerunku Plath jako dręczonej przez demony artystki. To opowieść o pełnej energii młodej kobiecie u progu dorosłego życia. O artystce, którą pociągała zarówno jasna, jak i ciemna strona, która miała nienasycony apetyt na nowe doświadczenia i zdobywanie wiedzy i która nie obawiała się tego, co może przynieść jej los. O tym, jak Nowy Jork poraził ją swoim morderczym pięknem. O wrażliwej i wesołej osobie, która kochała i zakupy, i czytanie książek. Ta Sylvia ma blond włosy, ciemną opaleniznę, jedną walizkę, kilku ukochanych, dwie czarne sukienki i bilet do Nowego Jorku”.
Wszystkie dni ukazane na kartach książki są intensywnie barwne i duszne zarazem, duszne nie tylko przez nowojorskie upały… to dni kobiet stojących na rozdrożu dwóch epok jak przeczytamy – pokolenie Sylvii było pierwszym powojennym i ostatnim przed wynalezieniem pigułki antykoncepcyjnej. Pokoleniem kobiet które już stały w blokach startowych ku wolności, a wciąż jeszcze były skrępowane kapeluszami i białymi rękawiczkami, które obowiązywały nadal w pewnych miejscach i sytuacjach.
Sylvia:
Desperacko pragnęła przekuć akademickie sukcesy, opublikowane wiersze i spotkania z Ligą Bluszczową w coś bardziej namacalnego (…) Potrzebowała alchemii Nowego Jorku – tych konkretnych różowych ścian, tych uroczystych lunchów – odrobiny rzadkiego minerału, który przemieni jej życie w złoto.
Autorka wykonała tytaniczną i bardzo drobiazgową pracę prześledziła listy i dziennik swojej bohaterki, dotarła do wielu jej współstażystek z 1953 r. Według nich Sylvia była niesamowitą erudytką zachłanną na słowa, wiedzę ale i życie (to hedonistyczne) z jego jasnymi i ciemnymi stronami ….. to dzikuska wyjadająca kawior łyżkami, elegantka, słuchaczka, literatka.
Kochała czerwone szminki i opaski na włosy, awokado, kawior i drink daiquiri truskawkowe. Jako nastolatka lubiła Dylana Thomasa i zakupowe szaleństwo. Wierzyła w magię syren, kochała ocean – jego płodność, uwielbiała się opalać, była świetną gospodynią, i opiekunką do dzieci ale słabą kelnerką.
Nowy Jork wiele dawał w tamtych czasach ale i wiele zabierał, był niczym diabeł podsuwający co chwila cyrograf do podpisania, w zamian dający blichtr, światła, salony, nowe intensywne niekiedy związki itp… A to nie był dobry koktajl zwłaszcza dla osób tak delikatnej „konsystencji emocjonalnej” jak Sylvia. Pobyt w tym mieście i zderzenie z nim w pewnym sensie przyśpieszyło późniejsze załamania poetki.
Recenzja ukazała się na stronie artpaper.pl
..A JA, KOPCIUSZEK, ODPOWIEDZIAŁAM: DO NOWEGO JORKU!' (ELIZABETH WINDER: 'SYLVIA PLATH W NOWYM JORKU')
(Tytułowy cytat pochodzi z tomu
korespondencji Sylvii Plath „Letters Home”)
Kiedy jest się emocjonalnie związanym z bohaterem (tu: bohaterką) biografii, trudno nie oceniać takiej książki przez pryzmat własnego afektu. Autor (tu: autorka) narażony jest wtedy wyjątkowo na zarzut uproszczeń lub nawet szkalowania obiektu narracji, szczególnie jeśli w grę wchodzi bohater-legenda. Tymczasem Elizabeth Winder explicite zdecydowała się wpompować krew w mdławą legendę Sylvii Plath, zniuansować jej wizerunek, zdjąć klątwę, jaka spowija ją w oczach kolejnych pokoleń. Służyć temu ma wszechstronna rekonstrukcja okresu bez wątpienia przełomowego w życiu literatki, czyli czerwca 1953 r., który w gronie dwudziestu szczęściarek (?) z całych Stanów spędziła w Nowym Jorku na stażu w poczytnym żurnalu dla dziewcząt. Dwa miesiące później dwudziestoletnia Sylvia podjęła pierwszą próbę samobójczą.
Co frapujące, w systematycznie pisanym przez nią dzienniku z okresu nowojorskiego pochodzi zaledwie jedna notatka, i to dotycząca głośnej egzekucji pary radzieckich szpiegów. Czytelnicy kultowego Szklanego klosza wiedzą wprawdzie, że autorka przepracowała tam perypetie pamiętnego czerwca, lecz za sprawą artystycznej kreacji literalny odbiór powieści okazuje się zwodniczy, a jej protagonistka, alter ego Plath, wydaje się tyleż ego, co alter. Zresztą właśnie owa powieść w dużej mierze utrwaliła obraz poétesse maudite. Dlatego, zamierzając dotrzeć do „prawdy”, Winder pociągnęła za język ówczesne towarzyszki bohaterki książki (część reszty stażystek), wykorzystała wypowiedzi jej bliskich oraz jej prywatne zapiski. Czy ta wielogłosowa mozaika odkrywa przed nami inną Sylvię? I czy jest to zarazem nadal ta Sylvia, którą – by zacytować klasyka – wszyscy znają i kochają?
Nim oszacuję zakładaną rewolucyjność treści Sylvii Plath w Nowym Jorku, zacznę od rozwiązań konstrukcyjnych, tym bardziej że – zdaniem Winder – interesująca nas twórczyni „mocno wierzyła w wewnętrzną mądrość formy” (s. 124). A forma jej nowej biografii nie da się wtłoczyć w biograficzną sztancę. Skoro, zamiast odtwarzać dukt życia podług chronologii, autorka postawiła na „opis gęsty”, nie dziwi, że linearna narracja została zastąpiona układem koncentrycznym. Owszem, rozdziały główne odmierzają kolejne tygodnie stażu, ale dzielą się na cząstki-epizody, rozdrobnione jeszcze przez oddanie mikrofonu różnym bohaterkom – jakby świadkom przedstawiającym własną wersję zdarzeń. I jeśli z początku towarzyszyły mi obiekcje, czy książka Winder nadaje się do omówienia w dziale „Literatura” (nie „Idee”)„ artPapieru”, to szybko stwierdziłam, że przypomina reportaż, z wątkami i opiniami zestawionymi niekiedy na zasadzie ostrego montażu.
Trop postmodernistyczny? A owszem. Znamienne dla niego zacieranie się gatunków przybiera tu jeszcze inne oblicze: rozlokowanie i graficzne wyróżnienie wstawek przywodzi na myśl kolorowe czasopisma lub strony WWW. Więcej kontrowersji budzi zbliżenie się do owych wzorów pod względem zawartości, czego przykładem rejestr „Chłopcy 1952–1954” – lapidarna i tendencyjna charakterystyka sympatii Plath, albo rubryki „Ciekawostki” oraz „Słownik wieku dojrzewania” – dane o idolce rodem z magazynów dla gimnazjalistek. Nie tylko poznajemy wygląd buteleczki ulubionych perfum Sylvii i barwy, w jakich urządziła swoją sypialnię, lecz nawet dowiadujemy się, że – uwaga, spoiler – nasza bohaterka piłowała paznokcie na półokrągło… Czyżby mroczna „Lady Łazarz” zrobiła tu woltę i stała się innego rodzaju ikoną: gwiazdką spod znaku Disney Channel? Notabene, Winder (skądinąd również młoda poetka) sprawia wrażenie wyraźnie urzeczonej osobowością Plath, „silną, musującą, niemal kipiącą” (s. 159). Trzeba jednak oddać jej sprawiedliwość, gdyż nie serwuje wyłącznie błahostek, przeciwnie – porusza dramatyczne i doniosłe kwestie obyczajowe. W rezultacie biografia (w obu znaczeniach) autorki „Ariela” jawi się jako pełen sprzeczności amalgamat.
Jak wspomniałam, Winder ma na celu zmycie z bohaterki piętna tragizmu, ukazanie w niej młodej dziewczyny zauroczonej sensualnym aspektem świata, zaabsorbowanej flirtami, fatałaszkami, potańcówkami i uciechami stołu, chcącej prezentować się modnie i seksownie. Stąd osobliwa koncentracja autorki na materialnych detalach i drobiazgowe opisy garderoby czy potraw, a niektóre passusy, gdyby należały do fikcji, mogłyby służyć za egzemplifikacje banalizmu („W kawiarence na parterze Sylvia wypiła sok owocowy, zjadła jajko, dwa tosty i popiła kawą – wydała pięćdziesiąt centów. Jadła z apetytem, bo śniadanie było jej ulubionym posiłkiem” [s. 49]). Częściej może drażnić nie tyle trywialność, ile powielanie informacji, np. że Plath ubóstwiała opalanie i malowanie ust na czerwono albo że pisząc ręcznie, nie łączyła liter, a kilkukrotna wzmianka o stosowaniu przez nią określonego szamponu zakrawa na tzw. lokowanie produktu…
Na szczęście, powtórzę, na takich zabiegach Winder nie poprzestaje. Udowodnić, że autorka Kolosa nie była wyobcowaną introwertyczką, ale „zwykłą” rozrywkową studentką college’u, mogą przecież najdobitniej pozostałe „piękne dwudziestoletnie” z elitarnej grupki stażystek czasopisma modowo-kulturalnego „Mademoiselle”. Ich narracje z rozmaitych stron oświetlają Sylvię, tworząc jej trójwymiarowy obraz, jednak nie mniej ważne okazują się ich własne losy. Dzięki temu odwołaniu do samych uczestniczek czujemy się dopuszczeni do ich przeżyć, zwłaszcza atrakcji oferowanych przez redakcję: bankietów, balu, meczu, pokazów mody, spotkań z osobistościami (typu odwiedziny w salonie Heleny Rubinstein). Oglądamy scenki rodzajowe, w których nie brak momentów sensacyjnych (ryzykowne randki w ciemno, kompromitacja Sylvii pierwszego dnia pracy), śledzimy zżywanie się dziewcząt o odmiennym pochodzeniu i doświadczeniach. Mimo napiętego harmonogramu ich wszystkich tylko Plath nie traktowano niczym maskotki, lecz obarczono masą nużących obowiązków gościnnej sekretarz redakcji. Suponując, że przytłoczyły one naszą bohaterkę, Winder ukazuje ją (ze zrozumieniem) jako nieco próżną: „Boleśnie odczuwała odsunięcie jej od świecidełek i zabawy” (s. 121).
Niemniej rzeczony trójwymiarowy obraz widzimy jakby bez okularów – rozdwojony. Autorka biografii usilnie akcentuje fakty czyniące bohaterkę „jedną z nas (?)”, jakkolwiek zabawnie brzmi np. twierdzenie: „Sylvia uwielbiała być na kacu, pod warunkiem, że mogła wtedy pić sok, jeść zimne brzoskwinie i pisać w swoim dzienniku” (s. 165). Co rusz podkreśla bujny temperament młodej literatki, przejawiający się w dziarskości, dowcipie, niezależności, czasem nieokrzesaniu. Uparta Plath-fanka nie wahała się czatować na swojego literackiego idola pod jego pokojem hotelowym przez kilkanaście godzin. Kusicielska Plath-amantka miała kawalerów na pęczki i trochę cyniczny do nich stosunek. Według jej ponoć najbliższej koleżanki ze stażu, Carol LeVarn: „Byłyśmy (…) roztrzepanymi dziewczynami, które świetnie się bawią i zakładają, że ich życie będzie wspaniałe” (s. 149). A zatem „ja mam dwadzieścia lat, ty masz dwadzieścia lat, przed nami siódme niebo…”.
Czy jednak przyszła autorka Szklanego klosza była wtedy wyłącznie beztroska i zanurzona w dolce vita? Interesujące, jak towarzyszki post factum dopatrują się w niej symptomów odrębności, kierując się domniemanymi oczekiwaniami rozmówczyni („Myślę, że to był właśnie przypadek wrażliwości na szczegół, charakterystycznej dla pisarzy i artystów” [s. 134]) lub potocznymi wyobrażeniami na temat osób z zaburzeniami osobowości („Nigdy nie widziałam Sylvii w psychotycznym stanie, […] histerycznie rozchichotanej albo pogrążonej w depresji” [s. 173]). Winder jest doskonale świadoma nienagłości późniejszego załamania bohaterki i stara się znaleźć najróżniejsze wyjaśnienia tego, iż jej wielka wyprawa z wielkimi nadziejami do wielkiego miasta (a zarazem wielkiego świata) skutkowała nie tylko wielkim oczarowaniem, ale i rozczarowaniem.
Można powiedzieć, że owo wypalenie tłumaczy trojakim klimatem. Po pierwsze, iście tropikalnymi upałami szalejącymi latem 1953 r. w Wielkim Jabłku. Po drugie, atmosferą w domu Plath, gdyż wbrew tytułowi autorka nie ogranicza się do urywku w postaci miesiąca, kiedy stażystki opracowywały numer uczelniany „Mademoiselle”. Na potrzeby ekskursji w przeszłość Winder cytuje dziennik i listy Sylvii, a nawet pozwala sobie na dywagacje nad wpływem, jaki miała na nią relacja jej rodziców. Po trzecie (last but not least), odtwarza klimat epoki, czyli spogląda nie tylko w głąb, lecz również wszerz, malując intrygującą panoramę lat 50., ongisiejszych mód i obyczajowości. Tu właśnie (w różnych miejscach, zgodnie z dygresyjną kompozycją książki) wzmiankowane skupienie na drobiazgu objawia się w całej okazałości. Otrzymujemy istną litanię – części i fasonów garderoby, dań, konkretnych marek np. obuwia, odcieni szminek (z hitem sezonu, Koronacyjnym Różem, na cześć intronizacji Elżbiety II), elementów wystroju wnętrz – co przywodzi na myśl enumeracje znane m.in. z Pereca i co pomaga zwizualizować sobie serce Ameryki z połowy ubiegłego wieku. Wiadomości na temat czołowych projektantów, popularnych fryzur etc. pewnie zaciekawią koneserów mody vintage i „słodkich lat 50.”. Można jednak odnieść wrażenie, iż Winder nakreśla kontekst kulturowy powierzchownie i wybiórczo, zbytnią wagę przykładając do rozmaitych smaczków i plotek („Redaktorka działu mody Kay Silver jadała obiady z Gretą Garbo i jej »przyjacielem«. Garbo niemal kroiła mu mięso” [s. 53]). Słowem: skoro mowa o lecie, to i lektura w sam raz na porę wypoczynkową.
Wszakże niezupełnie – i tu wracam do tłumaczenia wypalenia Plath klimatem epoki. Wkomponowując jej portret w tło nęcącej metropolii, autorka usiłuje wskazać społeczne determinanty sytuacji Sylvii oraz innych ambitnych dziewcząt, które (jak zwyciężczynie konkursu „Mademoiselle”) ściągały tam tłumnie, skuszone szansą odmiany: splendoru czy po prostu samostanowienia i samowystarczalności. Wzór większej aktywności zawodowej kobiet pozostał po okresie wojny, a u młodszych widoki na przyszłość wspierał fakt, że wzięciem zaczynały się cieszyć modelki w typie „dziewczyny z sąsiedztwa”. Jak się jednak wydaje, symbolem ich doli byłby zbudowany właśnie dla takich singielek hotel Barbizon na Manhattanie, gdzie zamieszkały stażystki i gdzie „Początkujące aktorki, pisarki, redaktorki i modelki rozkwitały, ale i więdły między różowymi ścianami” (s. 21). Koleżanka Sylvii wyznaje: „Jeśli (…) myślałyśmy o robieniu kariery (…), liczyłyśmy na własne mieszkania, bo utknięcie w Barbizonie było jak ślepa uliczka, niczym posada guwernantki dla dziewczyny z epoki wiktoriańskiej” (s. 131). Co więcej (a co można w biografii Plath wyczytać między wierszami), okazuje się, że większość w najlepszym razie mogła liczyć na… utknięcie za biurkiem sekretarki.
Nakłada się tu na siebie kilka problemów. Pierwszy sięga wymiaru ekonomicznego i tego, skąd młode Amerykanki brały pieniądze na wyliczane przez Winder luksusowe gadżety i usługi. Owszem, akurat staż w „Mademoiselle” był płatny, jednak trudności finansowe są w książce bagatelizowane – raz tylko przejściowo dają o sobie znać. Czy zresztą dziś studia nie rozbudzają ambicji, które potem brutalnie weryfikuje codzienność? Druga kwestia jest natury psychologicznej: chodziłoby o napięcie między „małą stabilizacją” i galopującym wzrostem konsumpcji a poczuciem zagrożenia i niepewności doby zimnowojennej. Trzeci problem to dylemat, z jakim borykały się nie tylko studentki sprzed paru dekad: jak pożenić niezależność z atrakcyjnością, jak być olśniewającymi, a zarazem cenionymi za walory intelektualne? Sama Winder nierzadko nazywa swe bohaterki ślicznymi, uroczymi i, dalibóg, nie potrafię ocenić, ile w tym ironii. W każdym razie „Sylvia Plath w Nowym Jorku” zwraca uwagę, że stażystki nie tylko obserwowały pokazy, ale też same bez ustanku wystawione były na pokaz, w którym bardziej niż zdolności punktowano perfekcyjną prezencję. Nawet wymagania redakcji magazynu kolidowały z sobą, w istocie krępując ruchy dziewcząt, czego znakomitą metaforą zdaje się sesja mająca na celu „uchwycenie »swobodnego studenckiego stylu«. Jednak pod maską swobody dziewczyny w obcisłych pasach elastycznych spływały potem” (s. 75). Czwarty problem, spleciony z poprzednim, stanowi niejasna pozycja, jaką wyznaczało im społeczeństwo. Po pierwsze więc idealna czytelniczka „Mademoiselle” mogła poszczycić się wykształceniem oraz sukcesami, lecz taka samorealizacja nie dała się pogodzić z pożądaną rolą żony-matki. Po drugie, środowisko wpajające nowoczesnym kobietom liberalne poglądy, rozbudzające pragnienia i dostarczające coraz liczniejszych pokus wciąż jednak za uleganie owym pokusom płaciło im potępieniem i pogardą.
Zagadnieniom tym poświęcam tyle miejsca, bo i w omawianej książce nie wydają się marginalne, autorka najwidoczniej identyfikuje się z ideami feministycznymi i u samej Plath dostrzega dramat sprzeciwu wobec podwójnych standardów dla płci. Tym dotkliwszych w skutkach w epoce przed wynalezieniem wiadomej pigułki i gdy obowiązywało prawo, które zakazywało propagowania treści obscenicznych – wliczając informacje o antykoncepcji… Zawieszenie między chęcią czerpania z życia doznań zarówno fizycznych, jak umysłowych a widmem cichej aborcji lub pośpiesznego małżeństwa i pieluch skwitowała z humorem Laurie Glazer: „Sylvia i ja uważałyśmy, że możemy robić wszystko to, co mężczyźni. Ale za bardzo ich lubiłyśmy – i to był problem” (s. 209). „My” należałoby tutaj jednak rozumieć szerzej: niepostrzeżenie biografia Plath przeobraża się w konterfekt (co najmniej jednego) pokolenia zachodnich kobiet.
Wszakże dla feministek dyskusyjne może być podkreślanie kokieteryjnego oblicza Sylvii, dążenia do bycia tzw. rasową kobietą przez strojenie się i chłonięcie konsumpcyjnej oferty Nowego Jorku. Czyż desperacki gest na dachu Barbizonu w noc przed odjazdem nie zapowiadał jej kolejnych protestów przeciw prymatowi dóbr materialnych? Oprócz tego typu ambiwalencji bohaterki – które odzwierciedlają antynomie społeczeństwa – znajdziemy także inne. Otóż Winder sugeruje, iż Plath zdeprymowało przeoczenie przez redakcję czasopisma o modzie jej wyczucia formy oraz swoistego zmysłu wizualnego przekładającego się na talent do projektowania. Paradoksalnie zatem do ważnych przyczyn frustracji przyszłej literatki należałoby zaszufladkowanie jej jako literatki… Niemniej przymus bycia jednowymiarową wobec równoczesnej niemożności przystania na jeden schemat życia zdaje się kluczem do zrozumienia trajektorii losów amerykańskiej twórczyni.
Za jednowymiarową nie uznałabym też książki Winder. Nie chodzi nawet o rozbieżne fakty, bodaj nieuniknione przy takim nasyceniu treści danymi (np. na s. 62 czytamy, jak to Sylvia wydatkowała się na „wyrafinowane przyprawy”, zaś na s. 135, że „uwielbiała proste świeże jedzenie” – co ostatecznie nie musi się wykluczać). Niejednoznaczność analizowanej pozycji zasadza się raczej na mieszance zalet i wad, stylów, wreszcie stanowisk i ocen. Plusem jest na pewno dotarcie autorki do towarzyszek Plath z Barbizonu, natomiast sporo wiadomości jej polski wielbiciel może sam wydobyć z opublikowanych dzienników, listów i biografii (np. zogniskowanej na późniejszym okresie Jej mąż. Ted Hughes i Sylvia Plath ).
Plus należy się wydawnictwu „Marginesy” za szatę edytorską, udane rozwiązania przestrzenne, dobór urozmaiconych, ale nie tandetnych fontów. Tłumaczka również stanęła na wysokości zadania, chociaż nie omieszkam wytknąć braku przekładu słowa „lobby”, które jednak w polszczyźnie ewokuje skojarzenia z czymś innym niż korytarz. Natomiast raczej „zasługą” autorki są nieco pretensjonalne porównania (np. „Opakowana w swoją aurę niczym granatowy cukierek w białym szeleszczącym papierku” [s. 111]), konstatacje, przy których można się pokładać ze śmiechu („Wyniki pewnej ankiety […] w 1950 roku ujawniły, że 98 procent kobiet używa szminki, a tylko 96 procent myje zęby. Sylvia Plath robiła jedno i drugie […]” [s. 69]), frazy à la harlequin („W efekcie to jej entuzjazm – seksowny długonogi optymizm – działał na mężczyzn” [s. 165]). Skądinąd, na okładce oryginału widnieje postać jakby wyjęta z romansu „z życia wyższych sfer” i polska wersja „wakacyjna” zawiera w sobie dużo więcej ciepła i naturalności.
Przy okazji okładki trzeba nadmienić, że tytuł oryginału – Pain, Parties, Work – obrazuje najpełniej wspomnianą mieszaninę ocen. Zajmujący czołowe miejsce „ból” przenika również treść biografii, jakby na przekór deklaracjom autorki, pragnącej rozprawić się z ponurym mitem twórczyni „Szklanego klosza”. Niezdecydowana to wszakże rozprawa, skoro wychodzi od detali samobójstwa Plath w lakonicznym biogramie na skrzydełkach książki. A jeśli nawet rzeczony tekst byłby „sprawką” wydawcy, to Winder rozpoczyna wprowadzenie sugestywnym zdaniem: „Sylvia Plath popełniła samobójstwo, zatruwając się gazem” (s. 11). De facto autorka doszukuje się w epizodzie nowojorskim punktu zwrotnego – zalążków późniejszej autodestrukcji bohaterki, wskutek czego mamy do czynienia ze swoistą „kroniką zapowiedzianej śmierci”. Tytuł ostatniej części („Następstwa”), poświęconej sierpniowej próbie samobójczej poetki, drastycznej terapii i powrotowi do college’u – trafnie oddaje owo szukanie ex post zwiastunów załamania.
Niestety, Winder mota się niekiedy w psychologizowaniu i pozornych wyjaśnieniach. Naprawdę niełatwo zgodzić się z tezą, jakoby „Nowy Jork wyleczył Sylvię z wściekłego perfekcjonizmu” (s. 288), zwłaszcza iż można mieć wrażenie, że czarę jej goryczy przelała… niemożność podołania lekturze Ulissesa. Niejeden przytaczany fakt przeczy również stwierdzeniu, że pedanteria była tylko maską poetki. Autorka stara się nadać wizerunkowi Plath lekkość, jednak ta ostatnia okazuje się nieznośną lekkością bytu. Co począć z tymi nieokiełznanymi sprzecznościami? Winder wzbrania się (słusznie) przed sklasyfikowaniem własnej idolki jako medycznego „przypadku” tzw. zaburzeń afektywnych dwubiegunowych, ale czyż tego samego nie wyraża kapitalnie celna metafora bulimicznego stosunku Sylvii do Nowego Jorku (a może do życia w ogólności)?
Tymczasem w maniakalno-depresyjnych inklinacjach bohaterki można się dopatrzeć odbicia szerszych okoliczności. Kreowana na reprezentantkę pokolenia młodych kobiet niby to wyzwolonych, w rzeczywistości zaś nadal pozbawionych szansy odkrywanie siebie oraz zdezorientowanych co do swego miejsca, Plath jawi się po prostu jako wrażliwsza i „cierpiąca za miliony”, a w każdym razie w ich imieniu. Ilustruje ich rozterki i ich rozdwojenie. Książka nie wprost podsuwa taką propozycję, jednak Winder wydaje się bezradnie, acz kurczowo trzymać przekonania, że „Sylvia nie była zwolenniczką wędrowania po ciemnych zaułkach umysłu dla samego tylko wędrowania – absolutnie fascynował ją świat zewnętrzny (…) i tam chciała pozostać” (s. 177).
Dlaczego więc ostatecznie postanowiła go porzucić? Jak zaznaczyłam, układ książki przypomina oświetlanie zasadniczo jednego fragmentu życia bohaterki pod różnymi kątami, z różnych punktów rozmieszczonych wokół niej. Nasunęło mi to asocjacje z wierszem Roberta Frosta, poety – cóż za zbieg okoliczności – nie tylko w pewnym okresie życia związanego, tak jak Plath, z Bostonem, ale nawet zmarłego dwa tygodnie przed nią. No bo czy nie wydaje się, że poniższy wiersz jej właśnie dotyczy?„Tańczymy w kółko i zgadujemy. / A Sekret siedzi w środku – wie, czego my nie wiemy”.