Choć żyła krótko, z uciążliwą wadą serca, to starała się wykorzystać swój czas. Chciała coś po sobie zostawić. Pisała wiersze i opowiadania, uczyła się, kochała. Do przyjaciela Ireneusza Morawskiego wysyłała poetyckie listy pełne sprzecznych uczuć, miłości, zazdrości, wahania...
W życiu pięknej i obiecującej poetki wciąż przewijali się zalotnicy. Zachłanna na życie w każdym jego wymiarze, Haśka nie stroniła od nich, łaknęła miłości, namiętności – tym bardziej, im bardziej brakowało jej tchu w piersiach. Matka Haliny nie pochwalała tych znajomości, kolejnych adoratorów często niedomagających jak córka. Raz nawet wysłała do Haliny depeszę: Nie będę kolekcjonowała twoich mężów w rodzinnym grobowcu. Halina miała 9 lat, był ostatni rok II wojny światowej, właśnie trwało wyzwalanie Częstochowy i w obawie o życie ukrywała się z matką w jakiejś piwnicy. Wtedy nabawiła się anginy, po której przeszła gorączkę reumatyczną i zapalenie wsierdzia, co skończyło się nieuleczalną wtedy wadą serca. Odtąd większość swojego czasu spędzała w szpitalach i sanatoriach. Właśnie w sanatorium poznała swojego pierwszego męża Adolfa Poświatowskiego, początkującego malarza i reżysera, który jak ona chorował na serce. Wbrew rodzinie uparta Halina w wieku 19 lat wyszła za ukochanego. Ich szczęście nie trwało jednak długo. Dwa lata po ślubie Poświatowska była już wdową. Nie mogła jednak oddać się wierszom i żałobie, musiała walczyć z własną chorobą. Dzięki staraniom lekarzy, bliższych i dalszych znajomych oraz amerykańskiej polonii udało się zorganizować dla niej operację w Stanach. W sierpniu 1958 roku wchodziła na pokład Batorego, nie wiedząc, czy wróci. Zostawiała rodzinę i przyjaciół. Wśród nich był adresat jej czyułych listów, również literat, niewidomy Ireneusz Morawski, który docenił ją nie za urodę jak większość, a za jej wiersze. Uwielbiała go, bo był uważnym słuchaczem i czytelnikiem. A zwłaszcza w listach Halina była mocno skupiona na sobie, na swoich uczuciach, pragnieniach. Ale czy można jej się dziwić? Była między nimi miłość, choć nazywali siebie przyjaciółmi. Nie było za to żadnych obietnic.
[Częstochowa, 21/22 V 1958]
Czasami całuję listy, ale coraz rzadziej, właściwie zupełnie rzadko. Pocałowałam Twój list, bardzo mocno pocałowałam i położyłam pod poduszkę, co jest czynnością zgoła głupią, zważywszy, że się temu przyglądam z boku, ale przecież mówiłam już, że kocham każdy Twój list, każdy osobno i chyba także osobno od Ciebie. Pewnie dlatego, że Twoje listy są jak wspaniałomyślne lustro, można się w nich przeglądać. W nocy jestem taka strasznie sama z wiatrem i wiem, że na próżno mówię do Ciebie, bo przecież Ciebie nie ma. Chciałabym być skrzypieniem tej tarmoszonej furtki, jakimś umarłym drzewem, które sobie istnieje, gada, które jest dotykane, które przechytrzyło śmierć, które nie musi zasypiać ani budzić się, ani głupieć ani mądrzeć. Chciałbym uciec od siebie w wiatr albo w Twoje ręce. Musisz być – nie za daleko, nie tak strasznie daleko, że nigdzie. To [operacja serca] już chyba niedługo, myślę, że niedługo, bo nie przyglądałabym się w takim napięciu chwilom, nie pragnęłabym ich tak zachłannie. Jest tylko wiatr i wieczny ruch, i dławiący niepokój. Jest szybkie, bezbolesne więdniecie kwiatów, umieranie kociąt, które jeszcze przedtem poskarżyły się w marcu. Nie lubię jutrzejszego dnia, okropnie go nie lubię. […] Na obrazie Degas tancerki uśmiechają się końcami pantofli, czarownica pędzi niebem, wysoko unosi cienkie kolana, a Nikifor bardzo smutny umiera na gruźlicę w szpitalu. Na spłowiałe niebo, o świcie, wypełzają obłoczki, to tuż nad moją głową.
Całuję Cię, Halina.
[Częstochowa, 21/22 V 1958]
Czasami całuję listy, ale coraz rzadziej, właściwie zupełnie rzadko. Pocałowałam Twój list, bardzo mocno pocałowałam i położyłam pod poduszkę, co jest czynnością zgoła głupią, zważywszy, że się temu przyglądam z boku, ale przecież mówiłam już, że kocham każdy Twój list, każdy osobno i chyba także osobno od Ciebie. Pewnie dlatego, że Twoje listy są jak wspaniałomyślne lustro, można się w nich przeglądać. W nocy jestem taka strasznie sama z wiatrem i wiem, że na próżno mówię do Ciebie, bo przecież Ciebie nie ma. Chciałabym być skrzypieniem tej tarmoszonej furtki, jakimś umarłym drzewem, które sobie istnieje, gada, które jest dotykane, które przechytrzyło śmierć, które nie musi zasypiać ani budzić się, ani głupieć ani mądrzeć. Chciałbym uciec od siebie w wiatr albo w Twoje ręce. Musisz być – nie za daleko, nie tak strasznie daleko, że nigdzie. To [operacja serca] już chyba niedługo, myślę, że niedługo, bo nie przyglądałabym się w takim napięciu chwilom, nie pragnęłabym ich tak zachłannie. Jest tylko wiatr i wieczny ruch, i dławiący niepokój. Jest szybkie, bezbolesne więdniecie kwiatów, umieranie kociąt, które jeszcze przedtem poskarżyły się w marcu. Nie lubię jutrzejszego dnia, okropnie go nie lubię. […] Na obrazie Degas tancerki uśmiechają się końcami pantofli, czarownica pędzi niebem, wysoko unosi cienkie kolana, a Nikifor bardzo smutny umiera na gruźlicę w szpitalu. Na spłowiałe niebo, o świcie, wypełzają obłoczki, to tuż nad moją głową.
Całuję Cię, Halina.
[Yonkers] środa [IX 1958]
Masz rację, kochać nie umiem, a jeśli – to życie. Życie, które chce mi się gdzieś zawieruszyć. Za to umiem ładnie czekać, doczekiwać, albo i nie doczekiwać. Na razie muszę doczekać do jutra. Jutro zabiorą mnie do szpitala i może zaczną ze mną działać coś rozsądnie amerykańskiego. Zasranie długo to wszystko trwa, a ja nie mam najmocniejszych nerwów. Noce są długie, gdy się w nie śpi, a usiłuję robić właśnie to. Wszystko, co miałam polskiego już przeczytałam, dzieci u doktora Derenia garnę jak złoto, plany na różaną przyszłość już porobiłam, właściwie jeszcze te listy – do mamy to raz, do Ciebie to dwa. Na miłość boską! – bądźcie wyrozumiali! Mierzi mnie każdy kawałek papieru, atrament takoż – tylko się nim łóżko smaruje i garderobę – na czarno, na smoliście. Do dupy są wiersze, wiesz o tym tak samo, jak ja! Pisanie nie jest na pewno moją najmocniejszą stroną. Na ogół wszyscy twierdzą, że najładniejsze mam usta, a potem dopiero nogi. Poza tym, szanują mnie za zgryźliwy charakter i bardzo ich dziwi moje szatańskie poczucie humoru. Wczoraj trzymałam się za brzuch przez dwie godziny na temat kapelusza: w konstrukcji przypominał wronie gniazdo z niedużym wybiegiem dla młodych, a zresztą cały z piór – istne cudo! A nosi to na sobie w celu ozdoby matka doktora – dzielna, młoda, sześćdziesięcioletnia niewiasta.
Angielskiego coraz bardziej nie umiem, ale po polsku zapominam, więc jest nadzieja. Poza tym pół życia spędziłam w łazienkach, bo są śliczne (jak poemat Miłosza) i z takim czyszcząco-orzeźwiającym prysznicem. Poemat zwie się Traktat o poezji i miejscami zachwyca.
Nie każ mi pisać długich listów, przynajmniej teraz, dokąd… Rozumiesz?... Mam wielką nadzieję, że rozumiesz. I dlatego czasem w ogóle nie piszę. Wybacz mi to. Naucz się teraz ładnie inne rzeczy wybaczać – jeśli będzie jakieś potem… Jak to przyjemnie się zastrzegać…
Całuję Cię, Halina.