Drobna kobieta o łagodnych rysach i sympatycznym uśmiechu - pani Elżbieta Sieradzińska nie wygląda, jak "bliska przyjaciółka Cesarzowej Wysp Zielonego Przylądka ". A jednak. Romanistka, tłumaczka z języka francuskiego, pracownica biblioteki w Mińsku Mazowieckim - wiele lat temu serce oddała muzyce Cesarii Evory i Cabo Verde. Przez kolejne lata jeździła do swojego drugiego domu, Mindelo i spędzała czas z Cesarią. Towarzyszyła jej podczas koncertów i w domu. Cesaria, zapytana o to, kim jest "ta kobieta " odpowiadała wesoło "To moja siostra, nie widać? ". Panie może nie były podobne wizualnie, ale charakterami najwidoczniej już bardzo. O swojej wieloletniej, silnej przyjaźni z Cesarią Evorą, Elżbieta Sieradzińska napisała książkę - Cesaria Evora - i opowiedziała nam w wywiadzie.
Jadwiga Marchwica, Etnosystem.pl: Kiedy myślimy o Cesarii Evorze, automatycznie myślimy też o Wyspach Zielonego Przylądka. Jak te Wyspy wyglądają w pani pamięci?
Elżbieta Sieradzińska: Na Wyspach Zielonego Przylądka byłam siedmiokrotnie, ale najważniejszy był oczywiście ten pierwszy raz. Jak człowiek marzy, wodzi palcem po mapie, ogląda zdjęcia w internecie i potem wreszcie znajduje się w tym wymarzonym miejscu, to te wrażenia, odczucia, są niezwykle wyraziste. Kiedy sięgam pamięcią do tego pierwszego pobytu, widzę strzępy, konkretne obrazy. Wylądowałam na Wyspie Sal o godzinie drugiej w nocy - to wyspa położona o pół godziny drogi od rodzinnej wyspy Cesarii Evory, São Vicente. Pierwsze wrażenie… to było uderzenie gorąca! Był luty, ja miałam na sobie czapkę, szalik, goretexowe ubranie, a tymczasem na schodkach samolotu ogarnęła mnie fala ciepłego pachnącego powietrza. W tym zapachu mieszało się morze, ląd i wszystkie aromaty Wysp dla mnie jeszcze nieznane i nieoczekiwane. Na samolot na São Vicente musiałam czekać do rana, bladym świtem taksówką dojechałam do centrum Mindelo, zakwaterowałam się w najtańszym, choć bardzo popularnym hoteliku i wybiegłam na brzeg oceanu. Z niedowierzaniem patrzyłam na ten sam obrazek, w który z taką intensywnością wpatrywałam się w Polsce, na zdjęciu w internecie. To był krajobraz z górą Monte Cara - czyli "górą oblicze ", "górą-twarzą " - i niezmierzonym oceanem. Do tej pory widzę siebie na tych schodkach samolotu i nad brzegiem oceanu. Dziś oczywiście port w Mindelo wygląda zupełnie inaczej - jest zagospodarowany i pełni rolę centrum turystycznego, ale wtedy…. Wtedy wychodził na bezbrzeżny ocean.
Odwiedzając Wyspy kilkukrotnie pewnie obserwowała pani ich mieszkańców. Nam Wyspy kojarzą się z luzem i wypoczynkiem, a jak na Cabo Verde się pracuje?
Nie można mówić ogólnie o mieszkańcach Wysp Zielonego Przylądka, ponieważ każda z Wysp żyje swoim rytmem i jest inna. Santo Antão jest tropikalna w charakterze, bardzo zielona, częściowo górzysta, z kolei na Sal jest mnóstwo turystów, którzy spędzają tu większość czasu, więc jest to bardziej komercyjna wyspa a dogania ją na przykład Boa Vista. Oczywiście zupełnie inaczej żyje się na wyspie stołecznej - Santiago. Jeżeli chodzi o styl życia, organizację pracy, trzeba pamiętać, że na Wyspach niestety panuje ogromne bezrobocie. Spora część mieszkańców żyje dzięki temu, co przysyłają im członkowie rodziny, którzy mieli szczęście zdobyć pracę za granicą - w Holandii, gdzie w Rotterdamie jest wręcz cała dzielnica kabowerdyjska, we Francji, Stanach Zjednoczonych, Brazylii, nawet we Włoszech czy Luksemburgu. Tak więc, w przypadku mieszkańców Wysp Zielonego Przylądka ciężko mówić o organizacji pracy - praca jest przywilejem niewielu osób, które chociażby zdobyły wykształcenie. Wyspiarzom żyje się więc trudno, jest to jeden z najbiedniejszych krajów świata, z najniższym PKB na świecie. Z tego co czytam, słyszę, jest ogromna różnica między Wyspami, a Afryką kontynentalną.
Czy w takim razie potrafiłaby pani opisać Kabowerdyjczyków?
Wyspiarze zbliżeni są swoim stylem życia, bycia do Europy, głównie do Portugalii, co zrozumiałe, skoro jest do była portugalska kolonia. Kabowerdyjczycy ubierają się po europejsku, a jeżeli na ulicach Mindelo zobaczymy kogoś w strojach afrykańskich, to najprawdopodobniej będą to przyjezdni z Senegalu czy Gambii, prowadzący tu często handel uliczny. Ten portugalski styl życia przenosi się też do domów - Wyspiarze, którzy żyją i zarabiają za granicą, tu budują sobie domy na czas emerytury. Dlatego też, pomimo powszechnej biedy i bezrobocia, zobaczymy w każdej dzielnicy i na każdej ulicy budujące się i nowe domy. W domach Kabowerdyjczyków nie spotkamy się też z jakąś afrykańską prostotą - tu też przejęli taki portugalsko-latynoski styl. W mieszkaniach dominują plastikowe kwiatki, ozdoby, szklane figurki, które my już uznajemy za kiczowate.
Ta "portugalskość " przekłada się też na charakter mieszkańców Wysp?
W pewnym sensie tak, bo mimo tej trudnej egzystencji jest to naród bardzo radosny, korzystający z życia, wesoły, barwny, umiejący się bawić. Tej biedy więc się nie widzi, nie czuje. To nie jest taka bieda w rozumieniu Afryki kontynentalnej - nie zobaczymy tu wychudzonych dzieci z wzdętymi brzuszkami, a jeśli trafimy na dzieci żebrzące na ulicach, często będą to dzieci, które chcą wyłudzić pieniądze od turystów, albo są kieszonkowcami. Więc z jednej strony, wyspiarze są bardzo otwarci i miło spędza się z nimi czas, ale z drugiej - trzeba pamiętać o tym, że to naprawdę jest biedny kraj.
Czy jest jakieś miejsce na Wyspach szczególnie dla pani wazne, wyjątkowe?
Cabo Verde to kilkanaście wysp, bardzo różnych, dla każdego te wyspy będą inne, inaczej będzie się je odbierać. Dla mnie oczywiście najważniejsze jest Mindelo - to moje drugie miejsce na Ziemi. Gdybym mogła kiedykolwiek wyjechać na dłużej, czy nawet zamieszkać na stałe, byłoby to Mindelo. Było to pierwsze miasto na Wsypach, które odwiedziłam, jest to też rodzinne miasto Cesarii Evory, ale przede wszystkim, moim zdaniem, jest to najpiękniejsze miasto na wyspach. Minedlo jest stolicą kulturalną Cabo Verde, ma przepiękną - ponoć jedną z najpiękniejszych na świecie - zatokę, mam tam przyjaciół, znajomych, miejsca do których lubię wracać. Podoba mi się też Santo Antão, gdzie można pochodzić po górach, patrząc na ocean i zatrzymując się na pyszny posiłek w licznych knajpkach. Jednak to Mindelo zapadło mi najbardziej w pamięć, serce i duszę.
Pani opinia jest ważna oczywiście, bo czasem przyjezdny może docenić, zauważyć coś, czego osoba mieszkająca w tym miejscu od urodzenia już nie dostrzega. Jaki był stosunek Cesarii Evory do rodzinnego Cabo Verde?
Uczucia Cesarii do własnego kraju zawsze dla mnie były taką kwestią nieodgadnioną. Ten kraj nie do końca ją doceniał, nawet w czasach gdy była już muzyczną gwiazdą. Mimo to, Cesaria była z Wyspami bardzo związana nigdy złego słowa nie powiedziała na temat swojej ojczyzny, władz własnego miasta, które nie raz dokuczyły jej na początku kariery. Nawet gdy w wywiadach, rozmowach, pytano ją o te czasy, kiedy była wręcz, jako artystka, u siebie lekceważona, zawsze wyrażała się o Mindelo, o Wyspach bardzo pozytywnie. Mieszkała tam od urodzenia i podkreślała, że chce być pochowana tam, "gdzie jej pępowina " - jak to się mówi na Wyspach. Miała mieszkanie w Paryżu, dla wygody, ale i tak wolała mieszkać u siebie, bo Mindelo było miejscem, którego nigdy nie chciała opuścić.
Kiedy stała się już znana, rozpoznawalna, nie chciała w tym mieście nic zmienić, rozwinąć?
Wyjeżdżając z domu, na koncerty, w trasę, wiedziała dokładnie co gdzie jest, co się dzieje, o się u kogo zmieniło - ludzie chętnie do niej przychodzili i opowiadali. Akceptowała więc takie drobne zmiany, ale nie miała w sobie potrzeby do ich wprowadzania. Jedno, co podkreślała i na co chciała wpłynąć, to rozwój edukacji. Była przekonana o tym, że dzieci powinny się uczyć, że nauka jest ważna dla przyszłości nie tylko Mindelo i São Vicente, ale całego kraju i świata. Dlatego też powstała Fundacja Cesaria, która wspomagała naukę dzieci, także ich rozwój muzyczny i o tym zawsze mówiła.
Wspomniała pani, że mieszkańcy Mindelo chętnie przychodzili do Cesarii - jacy byli ludzie, którymi się otaczała?
Przede wszystkim, trzeba oddzielić jej życie prywatne, od życia koncertowego, zawodowego. W trasie towarzyszył jej oczywiście jej zespół, manager koncertowy, ale też tłumaczka i asystentka, które nie tylko zajmowały się jej sprawami zawodowymi, ale też pomagały w zakupach, w przygotowaniu się do koncertu, towarzyszyły jej. Przyjmowała też gości przed lub po koncertach - najczęściej byli to jej rodacy, bo Kabowerdyjczyków spotykała w różnych miejscach świata, ale też inni fani. Ze wszystkimi rozmawiała, wypytywała o rodzinę, robiła sobie zdjęcia i podpisywała płyty. Jeżeli spotykała się z dziennikarzami, osobami z ekipy technicznej, osobami z branży muzycznej, zawsze zaskakiwało mnie, że doskonale pamiętała takie osoby. Do tego stopnia, że jeżeli podczas poprzedniego koncertu, ktoś obiecał jej na przykład coś przynieść, doskonale to pamiętała i się przypominała! Tak samo było w Mindelo - wydawało się, że Cesaria wszystkich zna. Doskonale pamiętała kto jest czyim dzieckiem, kto czyją koleżanką, a która kuzynka brata ciotki spotykała się z czyim szwagrem. Bywały też taki sytuacje, że podróżując z muzykami z Cabo Verde, ona sama przedstawiała im dalszych członków ich rodzin - wiedziała o nich więcej, niż oni sami! Jej dom w Mindelo był zawsze pełen ludzi - przez wiele lat, każdy mógł do niej przyjść, zapalić z nią papierosa i porozmawiać. Później, gdy stała się sławna, drzwi zaczęto jednak zamykać, ponieważ niektórzy w bardzo niegrzeczny sposób zaczęli korzystać z tej jej gościnności. Bywały oczywiście takie momenty, kiedy czas spędzała sama - starała się odpoczywać, albo dopuszczała do siebie tylko osoby, które były dla niej szczególnie ważne. Cesaria była niesłychanie otwarta, bardzo towarzyska, była też kobietą miasta. Na pewno nie chciałaby mieszkać gdzieś na odludziu - potrzebowała miejskiego ruchu, zgiełku, sklepów. Nawet w czasie trasy koncertowej, nie lubiła kiedy hotel był gdzieś na uboczu. To mógł być najlepszy hotel w okolicy, jeżeli był daleko od ludzi, nie robił na niej wrażenia. Kochała ludzi i lgnęła do nich, mimo, że w młodości bardzo ją poranili i zaznała od nich dużo krzywdy.
Myśląc o Cesarii Evorze, jako osobie towarzyskiej, myśląc o waszej przyjaźni, trudno mi zrozumieć, jak to było możliwe, skoro mówiła wyłącznie po kreolsku. Wydaje się, że taka osoba przede wszystkim musi umieć się porozumieć z innymi…
Wie pani, tak jest z przyjaźniami! Jeżeli ludzie chcą się porozumieć, to zawsze się porozumieją! W moim rodzinnym Mińsku Mazowieckim, już drugi rok współpracuję z wolontariuszami, którzy pochodzą z różnych krajów, mówią tylko w swoich językach, czasem po angielsku, a z Polakami dogadują się bez problemu. Podobnie było z Cesarią - początkowo mówiłam do niej po francusku, który to język ona świetnie rozumiała, ale znacznie gorzej mówiła, do czego się oczywiście nie przyznawała. Ona z kolei mówiła po kreolsku - ten język jest bardzo zbliżony do portugalskiego, który podobnie jak francuski jest językiem romańskim… Więc tak piąte przez dziesiąte się rozumiałyśmy. Zawsze też był obok ktoś, kto tłumaczył. Ale stopniowo, im więcej czasu spędzałam z Cesarią i jej ekipą, zespołem, uczyłam się kreolskiego. To było trudne, bo te kilkanaście lat temu nie było żadnych książek, podręczników do nauki tego języka. Teraz stopniowo pojawiają się takie "samouczki ", jednak najczęściej dotyczą one kreolskiego z Wyspy Santiago, a język kreolski wysp południa i północy znacząco się różnią. Ja na przykład, mieszkańców Santiago często nie rozumiem, chociaż mieszkają zaledwie godzinę podróży samolotem i całą noc statkiem od São Vicente. Zapytałam nawet Cesarię, czy będzie mnie uczyć kreolskiego, ale odmówiła. Myślę, że wynikało to z jej kompleksów, bo nie była osobą wykształconą - skończyła tylko dwie klasy szkoły podstawowej. Kiedy już zapytałam ją, czy będzie mnie chociaż poprawiać, jak będę mówić po kreolsku, łaskawie się zgodziła (śmiech). Nie robiła tego specjalnie gorliwie, ale też im częściej przebywałam z Cesarią, w jej domu, gdzie wszyscy mówili po kreolsku, tym więcej wyrażeń, słów zapamiętywałam. Więc bariera komunikacji w końcu zniknęła.
A jak było z kreolską kulturą - uczyła się jej pani? Czy Cesaria jakoś pomagała pani w jej poznawaniu?
Ja się jej nie uczyłam, ja ją chłonęłam! Do każdego kraju, którym się interesowałam, podchodziłam tak samo. O południu Francji, Prowansji pisałam pracę magisterską, potem przyszła fascynacja górami, Himalajami, buddyzmem - te kultury poznawałam, ale to Wyspy są moją największą miłością. Ustatkowałam się tu uczuciowo. Poznawałam Cabo Verde i na miejscu i poza - książek po polsku jest niewiele, ale staram się ściągać różne opracowania o historii, muzyce, kulturze z Francji, Włoch. Oczywiście dziś internet jest nieograniczonym źródłem informacji - korzystam z archiwów bibliotek, skąd można nawet zamówić nagrania książek w mp3. Ale oczywiście to jedna forma tej nauki, a drugą jest bycie z ludźmi na miejscu. Automatycznie, chcąc poznać kulturę obserwujesz, pytasz, na przykład dlaczego kuskus - który na Wyspach podawany jest w formie babki - je się z masłem lub miodem… To naturalne, że poznajemy przez doświadczenia, a to doświadczanie ułatwiają też znajomi.
Czy w przypadku pani znajomości z Cesarią to działało w dwie strony?
Żeby poznać jakiś kraj, jego kulturę, ducha, trzeba w nim trochę być, tak jak ja na Wyspach. Cesaria nie miała zbytnio czasu na poznanie jakiejkolwiek innej kultury. Większość czasu spędzała we Francji, ale w Paryżu, który był miejscem "przelotowym ", przystankiem między jedną turą koncertów, a drugą. Oglądała telewizję, z której czerpała informacje. Kiedy już się dobrze znałyśmy, zwracała uwagę na wydarzenia w Polsce - interesowała się tym, dopytywała. Czasem coś źle zrozumiała albo pomyliła, ale poruszało mnie to, że Polską na ile mogła, interesowała się. Było tak na przykład w momencie, kiedy w Katowicach zawalił się dach na wystawie gołębi. Kiedy się spotkałyśmy, pytała mnie, czy sytuacja jest opanowana, czy dużo osób ucierpiało - przejmowała się. Natomiast jeżeli chodzi o typowe elementy kultury polskiej, kultury ludowej, jakoś nie było okazji… Tańców jej nie pokazywałam, chyba też dlatego, że ja słabo tańczę, ale warto wiedzieć, że na Wyspach znany jest taniec "mazurka ", zbliżony do polskiego mazura!
A w Polsce? Był czas, żeby pokazać jej trochę naszego kraju?
Cesaria koncertowała w Polsce wielokrotnie, bywały lata, kiedy przyjeżdżała tu nawet dwa razy w roku, do różnych miast, ale jak to zwykle w czasie tournee bywa - czasu na zwiedzanie nie było. Lubiła wychodzić na zakupy, a resztę ewentualnego wolnego czasu poświęcała na odpoczynek. Bywały sytuacje, kiedy organizatorzy przygotowywali nawet jakiś program - chcieli ją oprowadzić, coś pokazać, a ona z tego nie korzystała. Mogli być zawiedzeni, ale też trzeba wziąć pod uwagę, że życie w drodze, w hotelach, między koncertami jest męczące. Zwiedzałyśmy natomiast podczas podróży po innych krajach - było kilka takich możliwości.
Rozumiem, że kiedy Cesaria była w Polsce, miałyście czas się spotkać?
Spotkać to mało powiedziane. W Polsce spędzałyśmy cały czas razem - przed koncertami, pomiędzy, przy posiłkach, zawsze! Jeździłam z nią też w trasy do innych krajów i wówczas również spędzałyśmy wspólnie czas, jadłyśmy tosty przed wyjazdem na koncert, rozmawiałyśmy. Byłyśmy naprawdę blisko - stąd wszystkie moje opowieści, które mogę teraz przekazać.
Co panią tak poruszyło w muzyce Cesarii Evory, że zapragnęła ją pani poznać na żywo?
Ha! To pytanie, na które potrafi, albo wręcz nie potrafi odpowiedzieć tysiące ludzi na całym świecie, którzy nie tylko jej nie poznali, ale nawet nie widzieli jej na koncercie! Myślę, że siłą muzyki Cesarii był nie tylko jej głos - ponoć jeden z najpiękniejszych czarnych głosów świata - ale też niesłychana siła uczuć, jakie przekazywała swoją muzyką. Uczuć, które publiczność rozumiała, choć w większości nie rozumiała słów tych pieśni. Zresztą ona sama tak mówiła "Przekazuję uczucia prosto z serca do serca słuchacza ". I to było chyba najważniejsze. Śpiewała o prostych, codziennych rzeczach, które dotyczą każdego, bez względu na szerokość geograficzną, rasę, kulturę i wyznanie, a siła uczuć przekonywała ludzi i przekonały i mnie. Dla mnie muzyka była zawsze bardzo ważna, a w muzyce Cesarii urzekła mnie jej melodyjność, szczególny charakter. Potrafi towarzyszyć przy bieganiu, jeździe na rowerze i w pokoju, kiedy słuchamy jej przy zgaszonym świetle, albo na balkonie, gdy patrzymy w rozgwieżdżone niebo. Jest w niej siła, egzotyka, ale jak każda muzyka - po prostu przyciąga emocje. Cesaria nie była gadułą prywatnie, ale dla ludzi, którzy przychodzili do niej po koncercie byłą bardzo ciepła i otwarta. I to było słychać w jej muzyce.
Mówi pani o Cesarii bardzo ciepło. Znałyście się dobrze tyle lat, byłyście sobie bliskie… Co jest najtrudniejsze, kiedy tracimy przyjaciela, który jest jest przyjacielem całego świata?
Miałam pojechać do Cesarii na początku stycznia, tak się umówiłyśmy. Najtrudniejsze dla mnie było to, że zamiast w odwiedziny muszę pojechać w połowie grudnia na pogrzeb. Ten czas był dla mnie szokiem - wszystko było mi dobrze znane, te same miejsca, tylko wciąż szukałam Cesarii, wydawało mi się, że zaraz wejdzie, otworzy drzwi, skomentuje to, co się dzieje. A wydarzenia były skupione wokół jej pogrzebu - trudno było to sobie uświadomić. Trudny był też koncert, który w rok po jej śmierci odbył się na wyspie Santo Antão, skąd pochodziła jej matka. Ten koncert miał uświetnić jej 70. urodziny, a tymczasem był to koncert w hołdzie Cesarii. Jej piosenki śpiewały inne wokalistki - trudno było mi patrzeć na nie te gesty, nie tę postać, słuchać nie tego głosu.
Czy te trudne emocje towarzyszyły pani przy pisaniu książki?
To była inna trudność - trudne było wybranie z prawie 90 gigabajtów wspomnień, które mam zgromadzone na swoim komputerze, wywiadów, zdjęć, nagrań, fragmentów wideo, tych najważniejszych. Wybrać to, co jest najbardziej charakterystyczne, co przedstawi Cesarię, a przy tym zachować naturalny rytm książki i zwartość formy, to było ogromnie trudne! Wydawnictwo i tak skróciło jeszcze mój tekst, co było zrozumiałe, ja też musiałam zachować dużo chwil, sytuacji tylko dla siebie. Na pewno Cesaria nie chciałaby, żebym o wszystkim napisała, uważam też, że każdy ma swój prywatny ogródek, którym nie chce się dzielić, bez względu na to, czy jest znany, czy pisze książkę. To są chwile bolesne, do których nie chcemy się przyznać, ale też chwile szczęśliwe, które ja przeżyłam z Cesarią. Wspólne rozmowy, doświadczenia, które zostaną między nami. Teraz, przy okazji premiery książki udzielam wielu wywiadów, rozmawiam z wieloma osobami, ale ten kawałek szczęśliwego ogródka mojego i Cesarii zostawię tylko dla siebie.
Co powinniśmy więc wiedzieć o Cesarii, żeby poznać i zrozumieć jej muzykę?
To jest świetne, bardzo ciekawe pytanie, ale chyba nie ma na nie jednoznacznej odpowiedzi, bo każdy inaczej muzykę odbiera i w muzyce Cesarii, co innego znajduje. Przede wszystkim, pamiętajmy, że śpiewała tylko po kreolsku, z nielicznymi wyjątkami po hiszpańsku. Śpiew w języku kreolskim był dla niej bardzo ważny, bo w ten sposób promowała swój kraj, kulturę. Podkreślała, że to nie jest język portugalski, a jej muzyka to nie jest fado. Podkreślała, że śpiewa morny i coladery, które to gatunki wywodzą się z Wysp Zielonego Przylądka, a mające tylko wpływ fado, czy innych gatunków muzyki europejskiej. Pamiętajmy, że Cesaria Evora była takim "elementem " łączącym kolonialną, trudną przeszłość Wysp Zielonego Przylądka, którą słychać w jej nostalgicznym głosie, ze współczesnością. Cesaria jest też wciąż przedstawicielką muzyki, która jest autentyczna do tej pory - aranżacja, sposób wykonywania możemy usłyszeć w barze w Mindelo i na Boa Vista i na wyspie Brava, skąd wywodzą się morny. Była też osobą, która niesłychanie kochała ludzi, była otwarta dla ludzi z zewnątrz, była też osobą, która niesłychanie ceniła publiczność w każdym kraju - bez względu na to, czy śpiewała dla pięciu czy pięciuset osób. Była niesłychanie skromna, czego dziś w showbiznenie nie uświadczymy. Mówiła o sobie "Nazywają mnie bosonogą divą, cesarzową Wysp Zielonego Przylądka, Królową Morny. A ja jestem zawsze p prostu Cesarią ".