Wydawać by się mogło, że władcy posiadający harem istnieją tylko w świecie muzułmańskim. Nic bardziej mylnego. Okazuje się, że u zwierząt bywa podobnie. O zwyczajach seksualnych słoni morskich oraz o wyprawach antarktycznych rozmawiamy z Mikołajem Golachowskim.
Mikołaj Golachowski to człowiek, który kocha zwierzęta i zimne klimaty. Od ponad czternastu lat pracuje w rejonach polarnych. Zaczynał jako naukowiec, badając ekologię słoni morskich, obecnie jest przewodnikiem po Antarktyce. O swoich doświadczeniach i spotkaniach ze zwierzętami pisze w książce Czochrałem antarktycznego słonia.
Po przeczytaniu twojej książki mam wrażenie, że słonie morskie to jedne z najbardziej sfrustrowanych zwierząt. Czy tak jest naprawdę?
Dorosłe, wielkie, triumfujące samce słoni morskich sfrustrowane nie są. Raczej są zmęczone. Przez miesiąc muszą zajmować się 100 lub więcej dziewczynami. Ciągle muszą też walczyć z konkurentami. W punk rocku taką sytuację określa się jako sex&violence. Pod koniec sezonu są tak wykończone, że zdarza się, że umierają z wyczerpania, dlatego szanse takiego słonia na to, że w przyszłym roku znów będzie władcą haremu są znikome. Mimo wszystko jest to jednak piękna śmierć. Te samce sfrustrowane nie są, ale pozostałe owszem.
Czyli jeden samiec jest ojcem wszystkich dzieci?
Nie. Są też inne. Słabsze fizycznie, ale dojrzałe pod każdym względem i chciałyby mieć też dostęp do dziewczyn. W związku z tym starają się je podkradać, kiedy władca haremu nie patrzy. Są to tak zwani sneakersi, od angielskiego to sneak up, czyli podkradać się.
Skąd pomysł, żeby zajmować się słoniami morskimi?
Bardzo chciałem jechać na Antarktydę. Musiałem wymyślić taki projekt, który by mnie tam zawiódł. Wcześniej przez wiele lat badałem ssaki, głównie drapieżne. Zawsze też interesowałem się ekologią behawioralną, czyli dziedziną nauki, która bada, po co zwierzęta robią to, co robią, jaki jest tego sens. Zwłaszcza jeżeli chodzi o strategie reprodukcyjne. W przypadku słoni morskich ta strategia jest niesamowita, dlatego stwierdziłem, że warto się tym zająć. Stworzyłem więc projekt i tak trafiłem na polską stację badawczą.
Tytuł twojej książki przyciąga uwagę. Możesz wyjaśnić, co oznacza czochranie słonia morskiego?
Od słoni morskich pobierałem próby DNA do badań genetycznych. Wykorzystywałem fakt, że po okresie rozrodczym zaczynają linieć. U słoni jest to katastroficzne linienie. W ciągu kilku tygodni zmieniają cały naskórek. W tym czasie pokryte są płatami obłażącego naskórka z futrem, który można z nich bardzo łatwo zdjąć. Żeby to zrobić posługiwałem się drucianą szczotką do czesania kota, zamontowaną na kiju. To był mój sprzęt badawczy. Później z tych szczotek zbierałem materiał do probówek, zabezpieczałem i analizowałem w Polsce. Sam akt pobierania próbek DNA to rzeczywiście było czochranie słonia.
Słonie morskie to niewątpliwie duże, potencjalnie niebezpieczne ssaki. Czy zdarzyło ci się znaleźć sam na sam ze słoniem?
Tak. Raz stanąłem między młodym samcem a pionową ścianą skalną wysokości 3 metrów. Było to bardzo niemądre z mojej strony. Chciałem do niego podejść. Wtedy on się obudził. Zaczął zbliżać się w moim kierunku, a ja zorientowałem się, że nie mam dokąd uciec. Do tej pory nie wiem, jak udało mi się wejść na tę ścianę. Niewiele by brakowało, a dziś byśmy nie rozmawiali. To była moja głupota. Zresztą większość wypadków ze zwierzętami, które mają miejsce w czasie badań naukowych czy turystyki wynikają wyłącznie z głupoty ludzi.
Czytając twoją książkę, trafiłam na zdjęcie, które przykuło moją uwagę. Mały słoń morski uwięziony w jamie śnieżnej. Nie możemy pomagać zwierzętom w trudnych sytuacjach?
Teoretycznie nie można pomagać. Kiedy jesteśmy w rezerwacie przyrody i widzimy, że lew upolował antylopę, to jest nam tej antylopy szkoda. Wiemy jednak, że lew musi coś jeść i nie interweniujemy. W momencie, kiedy małe słonie morskie giną w jamach śnieżnych, które same sobie wytopiły, to też jest naturalna przyczyna śmierci. Tak działa natura. Zasada jest taka – nie ingerujemy! Co innego, gdy widzę uchatkę zaplątaną w sieci. Jest to oczywiście wynik działania człowieka, więc wtedy moim obowiązkiem jest pomóc. Ale oczywiście naukowcy to też ludzie i ja naprawdę lubię zwierzęta, dlatego choć pomagać im nie mogłem, to nikt nie zabronił mi przyglądania się im. I jak tak parę razy zajrzałem do takiej jamy, w końcu w śniegu robiła się wydeptana przeze mnie rampa, po której małe słonie same mogły wyjść.
Pierwszy raz na Antarktydę pojechałeś w 2002. Każda twoja wyprawa naukowa trwała rok?
Tak, wyjechałem zaraz po tym, jak skończyłem pracę na uniwersytecie i obroniłem doktorat. Ponieważ od zawsze pociągały mnie zimne środowiska, stwierdziłem, że jest to dobry moment na taką wyprawę. Potem zaproponowano mi pracę w Polskiej Akademii Nauk. Mogłem więc kontynuować swoje badania przez kilka następnych lat. Polska wyprawa trwa rok. Jeżeli ktoś mówi, że zimował na Antarktydzie, oznacza to, że spędził tam okrągły rok. W sumie zimowałem dwa razy, a prócz tego byłem na dwóch letnich wyprawach trwających po kilka miesięcy.
Przygotowanie się do takiej wyprawy z pewnością nie należy do łatwych zadań. Trzeba wszystko starannie przemyśleć, przeanalizować.
Dziś PAN zapewnia podstawowe artykuły higieniczne. Kiedyś było tylko dużo pasty i szczoteczek do zębów. Samemu trzeba było obliczyć, ile żeli pod prysznic zużyjesz w ciągu roku, ile szamponu etc. Trzeba było zastanowić się też, ile alkoholu ze sobą przywieźć, bo przecież urodziny, święta, Nowy Rok. Poza tym, jako naukowiec, musiałem zabrać też rzeczy bardziej oczywiste, takie jak sprzęt terenowy czy ubrania.
Domyślam się, że będąc w Antarktyce ciężko jest o codzienne rozmowy z bliskimi. Jak komunikowałeś się rodziną?
Jestem ostatnią osobą w historii całej polskiej stacji polarnej, której rachunek telefoniczny był wyższy od pensji. Mieliśmy 9 minut przydziału telefonu satelitarnego. A że lubię dużo mówić, szybko ten limit przekroczyłem. Powyżej 9 minut trzeba było płacić półtora dolara za minutę. Na drugiej wyprawie była już możliwość odbierania maili, ale tylko przez telefon satelitarny. Inne stacje miały już Internet. Naszą pocztę jeździliśmy odbierać do Brazylijczyków. U nas na Arctowskim szybkie łącze internetowe zainstalowano 10 dni po tym, jak stamtąd wyjechałem. Jednak stały dostęp do Internetu może być w pewnym sensie problemem. Uświadomił mi to kierownik koreańskiej stacji. Wszyscy po skończonej pracy zasiadali do komputerów i znikali na długie godziny, rozmawiając przez Skype'a, Facebooka czy inne komunikatory. W związku z tym żyli bardziej w rzeczywistości wirtualnej niż w świecie realnym. Problem polega na tym, że będąc w Antarktyce, przebywamy w środowisku, w którym w każdej chwili może zdarzyć się coś nieoczekiwanego, niebezpiecznego, co będzie wymagało wzajemnej współpracy. Wspomniany Koreańczyk zorientował się, że jego pracownicy w ogóle się ze sobą nie integrują, nie znają się na tyle, żeby móc na sobie polegać, bo wolny czas poświęcają na serfowanie po sieci. Dlatego też zarządził obowiązkowe wspólne oglądanie filmów codziennie o 20.
Jak wygląda rozkład stacji? Czy wszystkie stacje skupione są wokół siebie?
Naszym najbliższym sąsiadem w lecie jest stacja amerykańska Peter J. Lenie, która położna jest na plaży i pracują tam głównie dziewczyny. Dlatego też Brazylijczycy nazwali ją Copacabana. I tak już zostało. Stacją, która jest najbliżej nas i działa cały rok jest stacja brazylijska. Znajduje się 10 km od nas po drugiej stronie zatoki. Niestety stacja spłonęła 3 lata temu i teraz jest odbudowywana. Pozostałe są oddalone od naszej od kilkunastu do prawie 50 km. Na Wyspie Króla Jerzego, która ma około 200 km długości jest 8 całorocznych stacji i 3 letnie.
Obecnie pracujesz jako przewodnik. Co sprawia ci największą satysfakcję, kiedy oprowadzasz turystów po Antarktyce?
Pracując na uczelni, zauważyłem, że jestem dużo lepszym nauczycielem niż naukowcem. Większą satysfakcję sprawia mi to, że wiem sporo o wielu rzeczach niż to, że wiedziałbym wszystko o jednej, wąskiej dziedzinie. Poza tym studenci są fantastycznym punktem odniesienia i źródłem stymulacji. Zadawali mi pytania, które pozwalały mi spojrzeć na to, co mówię z innej perspektywy. Trzymali mnie intelektualnie rozbudzonego. Dużo się od nich nauczyłem. Teraz czuję podobnie, pracując z turystami.
Żeby zostać przewodnikiem po Antarktyce, musiałeś przechodzić specjalne kursy?
Musiałem zrobić kursy dotyczące bezpieczeństwa na statku, czyli typowe kursy dla marynarzy. Nie istnieje coś takiego, jak kurs na przewodnika antarktycznego. Na to, że zostałem przyjęty, wpłynęło kilka czynników. Po pierwsze znam Antarktykę, ponieważ brałem udział w wyprawach naukowych. Po drugie jestem biologiem i wiem trochę o zwierzołkach, które tam mieszkają. A także pracowałem jako wykładowca, więc pewnie uznano, że będę potrafił dobrze o Antarktyce opowiadać.
Wyprawa na Antarktykę musi być kosztowna. Skąd przyjeżdża najwięcej turystów?
Tak. Taka wyprawa jest dość droga. Koszt to około minimum 7 tysięcy dolarów. Można też, podróżując po Patagonii, znaleźć oferty typu last minute i wtedy cena 10-dniowej wycieczki spada do 2 tysięcy dolarów. Od paru lat najwięcej, bo prawie 50% wszystkich turystów, stanowią Chińczycy. Poza nimi jest też sporo Amerykanów, Niemców, Holendrów i Australijczyków.
Pamiętasz zabawne sytuacje, anegdoty związane z turystami?
Zdarzają się takie sytuacje. Niektóre wydają się zabawne, ale mogą być też potencjalnie niebezpieczne. Kolega przewodnik opowiadał mi o tym, że jeden z turystów próbował zabrać z plaży pingwina na pamiątkę. Mam też listę interesujących pytań, które zadają turyści. Są to pytania typu: „czy ta wyspa sięga aż do dna morza?”, „czy ta wyspa ze wszystkich stron otoczona jest morzem?”. Moje ulubione jest to, które usłyszałem na norweskim statku: „czy w czasach współczesnych wikingowie stwarzają jakiekolwiek problemy etniczne?” albo „czy to jest ten sam księżyc, który widać w Teksasie?”.
Piszesz także o Inuitach. Jaka jest różnica między Inuitami a Eskimosami?
Podczas wycieczek do Grenlandii lub Północnej Kanady spotykamy osady Inuitów. Inuk w liczbie pojedynczej znaczy po prostu człowiek. Słowo Eskimos ma wydźwięk pejoratywny, dlatego że pochodzi od języka Indian, którzy walczyli z Inuitami. Oznacza tego, który je surowe mięso.
W książce możemy też przeczytać o twoim spotkaniu z pewnym tajemniczym mężczyzną. Możesz powiedzieć coś więcej na ten temat?
W zeszłym roku podczas wyprawy na Grenlandię spotkałem niesamowitego człowieka. Siedziałem w swojej ulubionej knajpie i nagle podszedł do mnie mężczyzna. Zapytał mnie kim jestem i co robię w tym miejscu. Po czym zaprosił mnie do swojego domu. Nieznajomy okazał się być rybakiem i zarazem bardzo głęboko wierzącym człowiekiem. Jest chrześcijaninem, ale nie identyfikuje się z żadnym kościołem chrześcijańskim. Opowiadał mi o swoich medytacjach i podróżach po świecie duchów. Zdradził mi, że największym potworem, którego spotkał był Money Monster, który pociąga za wszystkie sznurki na naszej planecie. Jestem przekonany, że gdyby urodził się 200 lat temu, byłby wielkim szamanem. To była jedna z najciekawszych rozmów w moim życiu.
Obecnie bardzo dużo mówi się o ociepleniu klimatu i jego skutkach. Czy podróżując po Antarktyce, zauważyłeś problemy spowodowane zmianami klimatycznymi?
Wpływ zmian klimatycznych badamy, robiąc odwierty w lodowcach czy obliczając średnie temperatury powietrza na przestrzeni lat. Widziałem symptomy tych zmian. Lodowiec, który jest obok naszej stacji, od 2002 roku cofnął się o ponad kilometr. Ostatnio w Antarktyce trwa też inwazja krabów królewskich. Wcześniej mieszkały one wokół Patagonii w zimnych, ale nie lodowatych wodach. Teraz, kiedy temperatura podniosła się, kraby dotarły do Antarktyki. Jest to dość poważny problem. Do tej pory w wodach tych nie było żadnych drapieżników kruszących skorupy swoich ofiar.Żyjące w nich skorupiaki nigdy nie musiały się bronić, dlatego też ich pancerze są bardzo cienkie. Obecnie więc kraby dokonują rzezi niewiniątek w Antarktyce. I spowodowane jest to ocieplaniem się klimatu.
„Ludzie są malutcy, a to jest nasza planeta”. To słowa twojej córki, którymi rozpoczynasz książkę. Masz bardzo mądrą córkę.
Wypowiadając te słowa, Hania miała 2 lata i 10 miesięcy. Byliśmy na wakacjach na Warmii u znajomych. Mają dużą działkę a z ich domu widać tylko piękną łąkę otoczoną lasami i pagórkami. Moja córka, która lubi dużo myśleć, bawiła się sama przed tym domem. Wyszedłem i zapytałem ją, o czym myśli. Spojrzała na mnie i powiedziała: „Tato, ja jestem malutka, Basia (córka znajomych) jest jeszcze mniejsza” – tutaj zawiesiła się na chwilę, spojrzała na las i łąkę – „ludzie są bardzo malutcy, a to jest nasza planeta”. Kilka dni później, pływając po Grenlandii wśród ogromnych klifów, przypomniałem sobie te słowa. Moja dwuletnia córka miała rację. Wszyscy powinniśmy sobie uświadomić, że jesteśmy tylko małą częścią ogromnego świata.