Urszula Zajączkowska z czułością przygląda się każdej kępce trawy, odnajduje fascynujące mikrokosmosy w najbardziej pospolitych skrzypach, zabiera nas na nietypowy spacer po nocnym Wołominie, ze sterylnego laboratorium przenosi do „brudnego” lasu. Tak naprawdę jednak nie istnieje dla niej takie pojęcie jak „brud”, podobnie jak „chwast” czy „materia nieożywiona”. Są to przecież kategorie z porządku ludzkiego. Tym zaś, co interesuje autorkę, jest niepowtarzalny charakter roślin (rozumiany nie tylko „międzygatunkowo”, ale również „wewnątrzgatunkowo”, nie tylko jako różnice między rzodkiewnikiem pospolitym a dynią, ale także jako różnice między poszczególnymi rzodkiewnikami czy dyniami) oraz wspólnota wszystkich aktorów tego (wszech)świata, ich wzajemne powiązanie, gdyż „nic nie jest same-sobie-tu, niezależnym i samowystarczalnym [bytem]” (s. 102). Człowiek mieści się tu tylko o tyle, o ile stanowi element tej sieci.
Metaforą – ale właśnie, czy tylko metaforą? – organizującą Patyki, badyle jest czytanie pisma roślin, „liter drewna” (s. 8), „hieroglifów anatomii” (s. 10). Strategia ta nie ma jednak wiele wspólnego z długą tradycją odszyfrowywania „księgi natury”, ujmującą aktorów nie-ludzkich jako tekst do interpretacji i projektującą na nich zgoła antropocentryczne sensy. Zdecydowanie bliżej byłoby jej do biosemiotyki, która – w najbardziej podstawowym wymiarze – bada biologiczne procesy wytwarzania znaków, ich przekazywania i dekodowania, traktuje więc semiozę jako immanentną cechę życia. Tak właśnie, jak sądzę, trzeba rozumieć przekonanie Zajączkowskiej, że rośliny nieustannie rozmawiają z samymi sobą – konar z gałęziami, korzenie z łodygą, liście ze znajdującymi się na nich włoskami – a także z otaczającą je przestrzenią, ze smagającym je wiatrem czy z pozostałymi oddziałującymi na nie organizmami.
Patyki, badyle pełne są pokornych („wydawało mi się”, „myliłam się”), a jednocześnie nieustępliwych („żeby to opisać i zrozumieć, ścięłam trzy [drzewa], a potem wszystkie je jeszcze poszatkowałam” [s. 42], „kiedy dotykam listków płonnika, wiem, że on tego nie chce” [s. 74]) prób pojęcia tych rozmów, przełożenia ich na ludzki język przy równoczesnym uszanowaniu ich inności. O nieustannej wymianie informacji pomiędzy roślinami a środowiskiem ich życia dowiadujemy się między innymi na przykładzie dębu Bartek, który pomimo wieku siedmiuset lat „nie stracił wrażliwości na światło, porę dnia i smugi wiatru osuszające liść. Zauważa pierwsze promienie wschodzącego słońca i wciąż czerpie z niego impuls do rozpoczęcia kolejnego, twórczego dnia. Woda płynie w nim, aż słońce zachodzi” (s. 38). Innym razem Zajączkowska pokazuje, jak anatomia drzewa zdradza historię jego dialogu z otoczeniem, kierunku, w jaki oddziaływał na nie wiatr, jego zmagań z grawitacją, historię naznaczoną „niekończącymi się ustępstwami albo i upartym stawianiem na swoim, skazującym nierzadko na ostateczną odprawę w gestach ewolucji. Bo rośliny, które nie słuchają otoczenia, muszą umrzeć” (s. 58). Badając zaś kępy mchów, czyli czułe „hydrografy lasu” (s. 75), uczy (tonem osoby zarażającej pasją, nie nauczycielki wygłaszającej sądy ex cathedra), że w naturze wszystko nieustannie wzrasta, wzrastając – komplikuje się, a proces ten polega na ciągłym mieszaniu stanów energetycznych, eksponowaniu się na otoczenie, wypróbowywaniu mechanizmów ewolucyjnych czy adaptacyjnych, które mogą, ale nie muszą się sprawdzić.
Tym, co od razu uderza podczas lektury Patyków, badyli, jest niesłychana wrażliwość i pieczołowitość Zajączkowskiej. Przechadzając się nocą po Wołominie, zwróci uwagę na mniszek lekarski, wciąż tam rosnący pomimo późnej pory roku (październik). Śledząc ruchy roślin w 5-minutowych interwałach czasu, nie będzie potrafiła odżałować 4 minut i 59 sekund, które przepadły. Badając próbki pod mikroskopem, zainteresuje się „niepożądanym gościem”, jakim są wciskające się do wnętrza bańki powietrza. Gdyby poszukiwać jakiejś tradycji, w którą wpisywałyby się Patyki, badyle, nie wylądowalibyśmy chyba daleko od Charlesa Darwina, wyrażającego podobny zachwyt wobec świata roślin i przekonanie o pokrewieństwie między nimi a zwierzętami, również ludzkimi. Jeszcze bliżej byłoby Zajączkowskiej do fenomenu, który na gruncie amerykańskiej ekokrytyki określa się mianem „uważności” (awareness) związanej z twórczością przedstawicieli tzw. Nature Writing: Henry’ego Davida Thoreau, Ralpha Waldo Emersona czy Annie Dillard. U polskiej autorki odnajdujemy to samo uszanowanie inności świata nie-ludzkiego, empatię wobec całokształtu życia, pójście w poprzek ścieżek cywilizacji, próbę przyjęcia postawy nieantropocentrycznej.
Ta ostatnia ma duży wpływ na kształt Patyków, badyli, na poszczególne rozwiązania formalne i strategie pisarskie Zajączkowskiej. Zwraca tu uwagę zwłaszcza nieustanne mieszanie skrupulatnego języka nauki z poetycką inwencją, pełne nieufności wobec tego pierwszego i wiary w tę drugą. Gdy trzeba (ale nigdy ponad potrzebę), autorka tłumaczy chemiczne czy fizyczne zawiłości, nie boi się jednak szerokimi garściami sięgać po figury animizacji, plastyczne metafory, obrazowe porównania, apostrofy do roślin, wierszowane enumeracje. Jest tak, jakby poezja podkreślała istotną dla autorki rolę zachwytu, podczas gdy nauka ów zachwyt „oczyszcza”, zamykając się w kostycznych, zimnych, analitycznych opisach. Niekoniecznie jednak trzeba widzieć w tym sprzeciw Zajączkowskiej (bądź co bądź botaniczki) wobec nauki jako takiej, byłby to raczej wyraz jednostkowego zmagania się z niedocieczonością materii, w którym kryje się przekonanie, że także nauka jest, powinna być, rodzajem poiesis, i to takiej, która twórczo odpowiada na autopoiesis samej „natury”.
Z tym wszystkim wiąże się oczywiście spore ryzyko antropomorfizacji, przypisywania aktorom roślinnym zgoła ludzkich cech, zazwyczaj jednak Zajączkowskiej udaje się nie przekraczać tej cienkiej granicy, umiejętnie balansuje ona pomiędzy strategią „analogii”, oswajania inności i przekładania jej na język ludzki a respektowaniem radykalnie odmiennej ścieżki ewolucyjnej, jaką obrały rośliny, i związanym z nią innym modelem sprawczości. W znakomitej większości więc jej zabiegi – które chętnie określiłbym mianem rozumianego za Wiktorem Szkłowskim „chwytu” à rebours, mającego nie tyle „udziwnić” to, co znane i bliskie, ale na odwrót: przybliżyć to, co obce i odmienne – są bardzo przekonujące (choćby porównanie włosków na liściach dyni, z których czerpią one siłę, do włosów Samsona) i tylko czasem budzą pewne wątpliwości. Gdy autorka pisze na przykład, że „we wszechświecie panoszy się fizyka” (s. 118), albo gdy przyrównuje pokrzywę i kota jako dwa byty przebywające w pobliżu człowieka, jednak kroczące własnymi ścieżkami, wydaje się bardzo bliska popadnięcia w nieuprawniony antropomorfizm. Jest to oczywiście ryzyko, jakie musi podjąć, chcąc dotrzeć do radykalnej inności (albo może: dotrzeć się z nią?). Po prostu nie zawsze udaje się je zażegnać. Warto ponadto dodać, że podobne wątpliwości rozwiewa rzut oka na znajdującą się na końcu książki bibliografię, uświadamiający, że Zajączkowska koniec końców dokonała czegoś wielkiego: przełożyła to, co laikowi może się wydawać czarną magią, na język nie tylko zrozumiały, ale i fascynujący, pełen pasji i entuzjazmu, w konsekwencji udzielających się też czytelnikowi/czytelniczce.
Do nierzadkich zabiegów formalnych Zajączkowskiej należy jednak również kontrastowanie porządków ludzkiego i nie-ludzkiego. Na przestrzeni całej książki odbywa się zresztą swoista, subtelna, nienachalna „dialektyka” inności i podobieństwa, oddalenia i bliskości, obcości i swojskości. Wyznacznikiem pokrewieństwa roślin i ludzi (oraz innych zwierząt) jest oczywiście fizyczno-chemiczna, molekularna podstawa wszelkiego życia na Ziemi – wszak wszyscy składamy się z tych samych atomów i potrzebujemy mniej więcej takich samych warunków do przetrwania i rozwoju. Wszak żyjemy obok siebie, w mniejszej lub większej harmonii, lepiej lub gorzej dogadując się ze sobą, co znakomicie pokazują rozdziały o roślinności ruderalnej bardzo szybko odradzającej się w miastach po konfliktach zbrojnych czy o roślinach synantropijnych, swoistych „gatunkach stowarzyszonych” z człowiekiem, rozwijających się w jego pobliżu, w dziwnej biocenozie współkształtując z nim miejskie ekosystemy.
A jednak „inność” życia roślinnego sprawia nam niemały problem. Uderzające jest na przykład operowanie przez Zajączkowską zupełnie innymi skalami czasu niż te, do których się przyzwyczailiśmy. Myślenie o roślinach i myślenie z roślinami wymaga bowiem przyjęcia perspektywy geologicznej, w której miejsce człowieka jest ograniczone i z pewnością nie najważniejsze. Czas płynie dla roślin inaczej, zdecydowanie wolniej. To dlatego destrukcyjne działania gatunku homo sapiens są dla nich „jak uderzenie pioruna” (s. 89), zaś antropogeniczne globalne ocieplenie ma dla nich „furiackie” tempo i „dostosują się do niego za kilkaset lat albo zaczną umierać już teraz” (s. 35). Dlatego też człowiekowi, bardzo impulsywnemu obserwatorowi, takie trudności sprawia uchwycenie ruchu roślin, który – jak pokazuje Zajączkowska – odbywa się nieustannie. Jeśli jednak pobrzmiewa tu pewna krytyka ludzkiej nieuważności, to autorka uczciwie zauważa też, że wymykanie się świata to nie tylko nasza „wina”, ale także efekt ograniczeń naszych zdolności poznawczych, w czym słychać chyba daleki pogłos koncepcji Umwelt Jakoba von Uexkülla.
Zajączkowska czyni jednak wiele, by te ograniczenia epistemologiczne przekroczyć. Jedną z wartościowych lekcji „Patyków, badyli” jest więc choćby zwykłe docenienie inności i różnorodności roślin. Jakkolwiek bowiem powoli uczymy się, że nie istnieje coś takiego jak „zwierzę w ogóle”, że nie ma prostej granicy oddzielającej je od człowieka, że przecież zwierzęta radykalnie różnią się też między sobą – międzygatunkowo i wewnątrzgatunkowo – (nie wspominając nawet o tym, że sam człowiek jest zwierzęciem), to jednak, na co zwraca się uwagę w obrębie plant studies, nadal skłonni jesteśmy myśleć o roślinach, podpinając je pod tę zbiorczą, unifikującą, fałszywą kategorię. Na praktykę Zajączkowskiej można więc patrzeć jako na przywracanie roślinom indywidualności, oczywiście pojętej w ich rośl-innym sensie, albo też – jak pisze autorka – „na ich zielski sposób” (s. 166).
Warto także podkreślić swoisty „terapeutyczny” wymiar Patyków, badyli. Porzucenie perspektywy antropocentrycznej uświadamia bowiem, zwłaszcza w czasach wydarzającej się na naszych oczach katastrofy klimatycznej, że „zbawienie materii” polega na tym, iż każdy rozkład jest początkiem nowego życia, że to, co dla jednych stanowi przyczynę zagłady, dla innych okazuje się szansą na rozwój, że wszechobecna śmierć to tak naprawdę wyraz „pragmatyzmu natury”, tworzącej zawsze dla „tam i potem”, w przeciwieństwie do człowieka, skupiającego się na „tu i teraz” (s. 162). Wprawdzie mam pewien problem z powracającymi w książce raz po raz tezami o „nienaturalności” człowieka, podobnie jak z samym pojęciem „natura”, które siłą rzeczy funkcjonuje nieraz jako metafizyczne, stabilne źródło sensu, implikujące znane narracje o upadku/ucieczce gatunku ludzkiego z tego „mitycznego” porządku, jest to jednak temat na osobne rozważania.
Na koniec chciałbym jeszcze zwrócić uwagę na intermedialność Patyków, badyli. Fotografie, ilustracje, wykresy, obrazy mikroskopowe stanowią ważny element książki, „wspomagając” nieraz czytelnika/czytelniczkę i silnie działając na jego/jej wyobraźnię. Ta intermedialność najmocniej dochodzi do głosu w rozdziale „Chrzęsty nocne Wołomina”, składającym się z fotografii oraz okolicznościowych, kilkuzdaniowych miniatur-wariacji-ekfraz na ich temat. Przez chwilę można się poczuć, jakby szło się przez nocny Wołomin razem z Urszulą Zajączkowską. I choć „przewodniczka” ma nam naprawdę wiele do powiedzenia, to chciałoby się jeszcze więcej.