W recenzji pierwszej części trylogii Jeana D’Ormessona Wieczorny wiatr pisałam, że to książka opowiadająca o „samym życiu” na tle wielkiej historii – tak nawet zatytułowałam ten wpis, bo właśnie to zdanie całkowicie oddaje esensję tej powieści. Sam autor wielokrotnie podkreślał, że kreując swoich bohaterów i pisząc historię ich życia nie wybiegał myślami zbyt daleko, starając się cały czas kroczyć u boku „zwyczajnego”. A jednak stworzył bohaterów nieprzeciętnych, rozrzucając ich w każdym krańcu świata, przypisując im nieepizodyczną rolę w biegu historii, szykując dla nich nieprawdopodobne losy i zdarzenia. Chociaż to wszystko jest „samym życiem” to, co spotyka bohaterów wydaje się wręcz niewiarygodne – romans z Verdim, spotkania z Proustem czy choćby namiętność pomiędzy rodzeństwem nie są przecież rzeczami, które przytrafiają się nam na co dzień. Ale przecież mogą, bo niby dlaczego nie? Dziwne i niezrozumiałe potrafią być ścieżki, którymi prowadzi nas życie…
Zastanawiałam się czy w drugiej części trylogii D’Ormesson posunie się jeszcze dalej, czy może pozwoli bohaterom zwolnić, cieszyć się czasem, w którym żyją, złagodnieć. Okazuje się jednak, że autor całkowicie mnie zaskoczył, a jego powieść jak tak bardzo nieprzewidywalna, jak bohaterowie, którzy chyba sami wymknęli mu się spod kontroli.
Po przeczytaniu pierwszych pięćdziesięciu stron byłam zdania, że Mężczyźni za nią szaleją to historia nudna i nie dorównująca Wieczornemu wiatrowi – wszak tam dominowała mnogość bohaterów, a w oczy od razu rzucał się koloryt ich życia, tutaj natomiast autor skupia się na czterech siostrach O’Shaughnessych, resztę bohaterów czyniąc bardziej drugoplanowymi, pobocznymi, którzy w powieści tylko bywają. Czytałam leniwie i powoli, a motywacji dodawał mi fakt, że przez jakieś pięćdziesiąt – siedemdziesiąt stron pierwszej części też musiałam przebrnąć, żeby poczuć klimat towarzyszący lekturze i całkowicie się w niej zagłębić. Tutaj jest podobnie, chociaż mimo wszystko troszkę łatwiej, bo bohaterzy nie są już nam obcy.
Tą, która czyni tę powieść niemalże „swoją” jest Pandora – nie tylko najpiękniejsza i najbardziej wyróżniająca się z wszystkich sióstr, mająca najbardziej bujne i egzotyczne życie, ale przede wszystkim będąca kobietą, która w największym stopniu skradła serce narratora. Między innymi dlatego czytamy o niej z czułością, bo tak tkliwie i wrażliwie opisuje ją na starość Jean, będąc wyrozumiałym dla wszystkich jej wybryków, gotowym zawsze ją pocieszyć i dać skrawek rękawa koszuli do otarcia łez, nie pozwalając nam tym samym żywić do niej negatywnych uczuć. Pandora to jednak femme fatale, która rozkochuje w sobie wszystkim mężczyzn bez wyjątku. Nie ma takiego, który by w końcu – prędzej czy później – nie uległ jej urokowi. Bawi się ich uczuciami, wybiera, przebiera, zmienia kochanków jak rękawiczki, czyniąc z nich swoich niewolników czy pokojowych piesków, pozwalając im szaleć z miłości, staczać się, aż w końcu próbować żyć od nowa – chociaż czy życie po utracie miłości jest jeszcze możliwe? Okazuje się, że dla wielu nie… Narrator każe nam jednak poczuć do niej litość, wszak poza nieszczęściami, które zsyła na wszystkich, którzy akurat znajdują się w jej towarzystwie, gdzieś znajduje się nadzieja.
Jako kronikarz rodu Jean nie tylko jak ślepy i zakochany kundel podąża za Pandorą, ale jest też na wezwanie każdej kolejnej siostry – w ten sposób poza poszukiwaniem uprowadzonej i uwiedzionej przez Simona Finkelsteina Pandory, wyrusza w ślad za Vanessą do nazistowskich, ogarniętych miłością do Hitlera Niemiec, a na prośbę samego Winstona Churchilla próbuje ratować Jessicę, która za Carlosem podążyła do Hiszpanii, ogarniętej rewolucją… wytchnienie daje mu tylko ostatnia, najmniej przebojowa z sióstr – Atalanta.
Siostry O’Shaughnessy i bracia Romero podróżują po całym świecie, zaznając mniejszych lub większych rozczarowań, przebywając w bardziej lub mniej pożądanym towarzystwie. O ile Vanessa otacza się nazistami, tak Pandora romansuje z Francisem Scottem Fitzgeraldem, bacznie obserwując i rozpalając jego rywalizację z Hemingwayem.
Autor nie bawi się jednak historią i wielkimi postaciami tak bardzo, jak zwykł to robić w pierwszej części. Co prawda Churchill nazywany jest „wujaszkiem Winstonem”, trochę przynudzającym i grubawym, ale nastroje w Niemczech i Hiszpanii budzą wyjątkowy niepokój u czytelnika, każąc uważnie śledzić losy bohaterów i wyczekiwać nieszczęścia… bo jakże długo można igrać z losem?
D’Ormesson po raz kolejny urzekł mnie klimatem, który stworzył, nie sięgając przecież daleko. Znajomość Pandory z Fitzgeraldem wydaje się najbardziej naturalną relacją na świecie, a to, że Jessica w szale miłości decyduje się pójść za ukochanym na wojnę wcale nas nie dziwi. To niesamowite w jak bardzo płynny sposób autor wytwarza wokół tej powieści swoisty klimat, wciągając nas do tego świata po kawałeczku – co raz bardziej i bardziej, w końcu nie pozwalając wynurzyć nosa zza książki.
Niezmiernie się cieszę, że w Mężczyźni za nią szaleją narrator jest bardziej widoczny – już nie pokazuje się jako kronikarz, pisarz, który przekazuje nam pewną historię, ale młody mężczyzna, który cieszy się z bywania w towarzystwie, zakochuje się, rozczarowuje i zachwyca na przemian, podąża czyimś śladem i pomaga, łagodzi konflikty i sam ulega sprzecznym emocjom. Jean staje się bohaterem tej niezwykłej rodzinnej sagi, tym samym zapraszając nas, abyśmy przejęli jego rolę – stopniowo odkrywali losy czterech braci Romero i czterech sióstr O’Shaughnessy, płakali nad ich nieszczęściem i cieszyli się ich sukcesami.
To opowieść jeszcze bardziej klimatyczna i swobodniejsza, niż część pierwsza. Gorąco polecam!
Aha, bym zapomniała – okładka podoba mi się szczególnie!:)